W Grecji związki zawodowe to państwo w państwie. Kraj liczy 11 mln mieszkańców, a liczne centrale związkowe mają w sumie 2,5 mln członków. Wczorajszy strajk generalny miał przypomnieć rządowi Antonisa Samarasa, że żarty się skończyły i nie powinien marzyć już o żadnych dodatkowych cięciach płac, podwyżkach podatków i innych podobnych działaniach.
Związki ostrzegają w sposób cywilizowany. Na razie, bo grożą walką do końca, jeżeli coś się nie zmieni na lepsze w kraju, który już szósty rok z rzędu doświadcza recesji, a bezrobocie wśród młodzieży wynosi 62 proc.
Innego rodzaju ostrzeżenia ślą mniej lub bardziej zorganizowane grupy marzące o wywołaniu w Grecji rewolucji skierowanej przeciwko znienawidzonym bankierom i skorumpowanym politykom.
– Domagamy się zaprzestania przymusowych wysiedleń mieszkańców z ich domów – napisali członkowie ugrupowania „Rewolucja Kreteńska" w liście do ministra finansów Jannisa Stournarasa. Dołączyli do niego nabój rewolwerowy, aby nie było wątpliwości.
Takich wątpliwości nie ma już premier Samaras, którego biuro w siedzibie ugrupowania Nea Dimokratia w centrum Aten ostrzelało niedawno dwu zakapturzonych osobników.