Z militarnego punktu widzenia to nie jest dużo, ale politycznie oznacza przełom w dotychczasowej interpretacji aktu z 1997 roku ustanawiającego relacje między NATO i Rosją. Przypomnijmy: Rosja konsekwentnie traktowała ten akt jako zobowiązanie do niestacjonowania sił NATO na terytorium państw przyjętych do sojuszu w 1999 i 2004 roku. W praktyce oznaczało to, że nowi członkowie mieli inny status bezpieczeństwa niż pozostali. Ten pozimnowojenny relikt słusznie odchodzi teraz do przeszłości.
Odczuwając satysfakcję, pamiętajmy jednak, że mówimy tylko o jednym kroku naprzód w całym procesie strategicznego rozbudzania sojuszu z ponowoczesnej drzemki. Większość problemów wciąż oczekuje rozwiązania. Julian Lindley-French, którego uważam za jednego z najciekawszych obecnie znawców polityki bezpieczeństwa, w raporcie przygotowanym przed szczytem zwrócił uwagę na kilka podstawowych pytań, które wciąż pozostają otwarte.
Czy demokratyczne społeczeństwa w Europie są faktycznie gotowe na daleko idące, niezbędne wydatki na obronę? Czy europejscy politycy są w stanie wyobrazić sobie ewentualność wybuchu poważnego konfliktu zbrojnego w Europie i adekwatnie zareagować na takie zagrożenie? Czy w obrębie NATO politycy i wojskowi na pewno podzielają podobny punkt widzenia na możliwe zagrożenie wojną? Jakie będą realne skutki Brexitu dla europejskiego bezpieczeństwa? W jakim stopniu w sytuacji konfliktu możemy polegać w NATO na poszczególnych państwach, w tym na Niemcach? I dwa pytania może obecnie najistotniejsze: jak prezydenckie wybory w USA zmienią amerykańską politykę wobec Europy i jak dalece Rosja gotowa jest się posunąć w agresywnej polityce?
To tylko kilka najważniejszych pytań, o których warto pamiętać po szczycie NATO w Warszawie, chociażby po to, aby nie ulec niebezpiecznemu złudzeniu, że oto teraz możemy już czuć się spokojni, skoro sprawy zostały załatwione po naszej myśli.
Autor jest profesorem Collegium Civitas