1492 – rok, który ocalił Europę

Nie tylko Europa przeżywała swój renesans. Na zachodniej półkuli budziły się do życia dwie wielkie potęgi indiańskie. Miały przed sobą niezwykłe perspektywy rozwojowe. Brutalnie przerwali je dziwni, brodaci, zamorscy najeźdźcy.

Aktualizacja: 04.11.2021 17:26 Publikacja: 04.11.2021 15:25

12 października 1492 r. Krzysztof Kolumb wraz ze swymi ludźmi dopłynął do wyspy, którą nazwał San Sa

12 października 1492 r. Krzysztof Kolumb wraz ze swymi ludźmi dopłynął do wyspy, którą nazwał San Salvador (obraz Johna Vanderlyna)

Foto: Wikimedia Commons

Andy peruwiańskie są niezwykłym pasmem górskim. W takim środowisku mogli przeżyć tylko ludzie o bardzo silnym zdrowiu, tytanicznym uporze i nieugiętym charakterze. To świat ludzi, którzy wbrew wszelkiej logice postanowili egzystować na wysokościach, gdzie spadek ciśnienia parcjalnego tlenu powoduje coraz większe kłopoty z oddychaniem.

Wybrzeże Oceanu Spokojnego od szczytów sięgających wysokości ok. 5 tys. m n.p.m. oddziela odległość w linii prostej zaledwie od 50 do 120 km. Na tym niewielkim obszarze rozciągają się aż 24 piętra klimatyczne. Życie w takim miejscu wymaga niezwykłej adaptacji organizmu do powietrza, w którym jest mniej tlenu. Dwudniowa wędrówka od plaż po górskie granie oznacza rzeczywistą wspinaczkę ok. 5 kilometrów w górę, a do tego należy pamiętać, że Andy to jedne z nielicznych gór świata, których kąt nachylenia wynosi w dużej części aż 65 stopni. W tym niezwykle stromym świecie mogli przetrwać tylko ludzie o wyjątkowej kondycji fizycznej. Nigdzie indziej na naszej planecie, może z wyjątkiem Himalajów, nie ma takiego tygla różnych ekosystemów. A to oznacza, że człowiek nieustannie przemieszcza się między środowiskami o innym ciśnieniu powietrza. Im wyżej, tym trudniej dostarczyć komórkom organizmu niezbędnego do życia tlenu. Medycyna ostrzega, że zbyt szybkie przekroczenie wysokości 2500 m n.p.m. zawsze prowadzi do choroby wysokogórskiej lub w najgorszych przypadkach ostrej choroby górskiej (acute mountain sickness – AMS). A jednak to właśnie w tym środowisku rozwinęła się jedna z najlepiej zorganizowanych państwowości w dziejach świata.

Kultura Chavín

Góry utrudniały komunikację pomiędzy różnymi piętrami wysokościowymi. W całkowicie odmiennych ekosystemach osiedlały się społeczności, które musiały sobie poradzić na stosunkowo niewielkim obszarze przydatnym do upraw zbóż czy hodowli zwierząt. Kultury te stały się tak endemiczne i odizolowane od innych, że niektóre mimo niewielkiej odległości od siebie nie znały swoich obyczajów i tradycji. A jednak w historii Ameryki przed przybyciem Europejczyków ten konglomerat małych i średnich społeczności andyjskich trzykrotnie próbował się zjednoczyć i utworzyć pewien rodzaj unii plemiennej. Najstarszej próby zjednoczenia dokonała kultura Chavín, której rozwój przypada na okres mniej więcej od XII do VI wieku przed naszą erą, a więc w czasie, który nazywa się epoką Wczesnego Horyzontu.

Słowo „chavín" oznacza w miejscowych dialektach indiańskich jaguara. Ten drapieżnik wzbudzał u Indian podziw, który w miarę czasu przerodził się w animistyczny kult religijny. Archeolodzy nadali tej kulturze nazwę Chavín od jej najstarszego zabytku – wielkiej świątyni Chavín de Huántar. To wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO stanowisko archeologiczne składa się z kompleksu sakralnego, w którym wyróżniają się dwie konstrukcje: tzw. Wczesna Świątynia i zamek (El Castillo). Turyści często mylą te budowle z architekturą inkaską. Tymczasem kompleks Chavín jest starszy od niej o 3 tysiące lat. Dowodzi niezwykłego rozwoju społeczeństw prekolumbijskich już tysiące lat temu. Niektóre jego kamienne budowle imponują rozmachem. Mają aż 13 metrów wysokości i po trzy piętra. Największa świątynia Chavín wskazuje, że jej budowniczowie posiadali niezwykłą wiedzę matematyczną i umiejętności inżynieryjne, które nawet dzisiaj budzą podziw.

Czytaj więcej

Pastuch, który podbił największe imperium świata

Posągi kultury Chavín mają twarze istot mitycznych, jakby stanowiących mieszankę ludzi z jaguarami i gatunkami nam nieznanymi. Te budowle, figury i złote artefakty odnalezione w starożytnych ruinach wskazują, że już 35 wieków temu mieszkańcy Andów mieli niezwykłe umiejętności i determinację, aby stworzyć potężne i bardzo ekspansywne imperium. Co by się stało, gdyby się rozwinęło w taki sposób, jak kultury basenu Morza Śródziemnego? Czyja obyczajowość byłaby dzisiaj dominująca na naszej planecie?

Andyjska mekka

Na pograniczu Boliwii i Peru jest miejsce niezwykłe. Pomiędzy wschodnim i zachodnim pasmem Andów, na wysokości 3812 m n.p.m., znajduje się długie na 190 i szerokie na 90 kilometrów, głębokie do 281 metrów jezioro tektoniczne Titicaca. Dla porównania: jest ono szersze o 11 kilometrów od jeziora Bajkał, choć sześciokrotnie krótsze i wielokrotnie płytsze. Porównanie do Bajkału nie jest tu jednak przypadkowe. Oba zbiorniki są prawdopodobnie reliktami dawnych mórz. Brzeg obu stanowił także ważny przystanek w migracjach wielu ludzkich pokoleń, które zasiedliły oba kontynenty amerykańskie. Niektórzy badacze uważają, że mieszkańcy Ameryki Południowej wywodzą się z dwóch grup wędrowców, którzy przekroczyli zamarzniętą Cieśninę Beringa w okresie ostatniej epoki lodowej. Pierwsza ok. 20 000–35 000 lat temu, a druga być może w czasie krótkiego zlodowacenia ok. 12 tys. lat temu. Uważa się, że obie grupy wywędrowały z obszarów położonych wokół jeziora Bajkał.

Ta migracja musiała trwać przez okres życia wielu pokoleń. Z przypuszczalnie niewielkiej grupy rodzinnej pochodzącej z Azji Centralnej wyrosły liczne plemiona mezoamerykańskich Indian. Któreś z kolejnych pokoleń tego rodu dotarło do niezwykłego miejsca – zlewiska aż 25 rzek i największego zbiornika czystej wody pitnej na kontynencie południowoamerykańskim. Odkrywcy musieli nie posiadać się ze szczęścia. Było tu wszystko, co niezbędne do spokojnego życia: woda, ryby oraz kilka naturalnych wysp dających poczucie bezpieczeństwa przed potencjalnymi najeźdźcami. Największa z nich – Wyspa Słońca – ma 50 km kw. powierzchni. Pod względem wielkości jest porównywalna z nowojorskim Manhattanem.

Oficjalne stanowisko współczesnej archeologii w kwestii pochodzenia pierwszych osadników, którzy osiedlili się nad brzegami Titicaca, kłóci się z alternatywnymi hipotezami, które wskazują nawet na Polinezyjczyków, którzy jako pierwsi przybyli w to niezwykłe miejsce. Dzięki tak wspaniałym ludziom jak norweski etnograf Thor Heyerdahl wiemy, że żadna hipoteza dotycząca kultur starożytnych nie jest jednoznacznie przekonująca. To obszar domysłów i spekulacji. Heyerdahl zbudował tratwę z drewna balsy. Była to kopia inkaskiej tratwy nazywanej „Kon-Tiki". Oczywiście, określenie „inkaska" jest w tym przypadku bardzo umowne i bardziej symboliczne. Imperium inkaskie istniało zaledwie sto lat, a tratwy tego typu były używane na Titicaca setki lat wcześniej. To pozwala nam snuć domysły, że proces migracyjny mógł być odwrotny niż ten, który założył norweski żeglarz. Dowiódł on, że od wybrzeży Ameryki Południowej można na Kon-Tiki przepłynąć do wysp Polinezji. Ale przecież kierunek żeglugi mógł być równie dobrze odwrotny. Nie było w dziejach równie doskonałych żeglarzy jak Polinezyjczycy. Wiemy, że dopłynęli do Hawajów, dokonując tym samym najdłuższej migracji oceanicznej w dawnych dziejach. Czemu zatem nie mieliby dopłynąć do zachodnich brzegów Ameryki Południowej?

Papież, który uratował Indian

Przybysze dotarli nad jezioro, które stanowiło wspaniały, endemiczny habitat dla roślin i zwierząt – cudowne miejsce dla ludzi poszukujących bezpiecznego zakątka na ziemi. Nie znamy początków ich kultury. Pewne jest jednak, że dwukrotnie wpłynęła ona na losy Mezoameryki. Do dzisiaj w ruinach preinkaskiego miasta Tiwanaku w dzisiejszej Boliwii odbywają się tradycyjne obchody pierwszego dnia roku indiańskiego, w dniu przesilenia słonecznego. Jezioro okazało się zatem trafnym wyborem. Mimo najazdów to miejsce ochroniło starożytną tradycję jego mieszkańców.

Kultura Tiwanaka lub Tiahuanco (w języku keczua) była drugim ruchem państwotwórczym, który miał połączyć rozsiane po górach i dolinach społeczności rdzennych mieszkańców tych ziem. Dopiero pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery ten proces gwałtownie się załamał z nieznanych nam do końca powodów.

Ta druga federacja andyjska rozpadła się na drobne, skłócone ze sobą państewka. Takie rozdrobnienie trwało aż 300 lat. Jednak każdy rozpad zapowiada pojawienie się charyzmatycznego przywódcy, który stawia sobie za cel zjednoczenie rodaków. To niezawodny mechanizm dziejowy – rozpad scala bardziej niż wszelkie formy integracji. Warunkiem jest jednak pojawienie się osobowości, która zechce ten chaos uporządkować. Czyż ten scenariusz nie jest nam dzisiaj doskonale znany?

To czas, kiedy na dziejową scenę wkraczają Inkowie. Paradoksalnie wiemy o ich początkach głównie z zapisków hiszpańskiego jezuity Bernabé Cobo, który spisał ustnie przekazywane dzieje władców Cuzco. Często narzekamy na konkwistę jako czynnik niszczycielski. Dostaje się też przy okazji Kościołowi katolickiemu za to, że rzekomo zniszczył rdzenne religie Mezoameryki. To błędny pogląd. Kościół od początku bowiem bardzo interesował się duchowym życiem Indian i przyjął zasadę, że nie są to istoty dzikie – jak uważali chociażby bracia Pizarro – ale ludzie o bardzo wysokiej świadomości kulturowej, głęboko uduchowieni i bogobojni. Stąd też jezuici skrupulatnie spisywali ich historie, mity, legendy i ustne przekazy. A wiele symboli i tradycji religijnych adoptowali i przerobili na obyczaje i latynoskie święta katolickie. Należy pamiętać, że cieszący się tak złą sławą papież Aleksander VI, którego reformacja uczyniła „wcieleniem samego diabła", uznając ochrzczonych Indian za ludzi wolnych, uratował miliony istnień ludzkich przed potwornymi prześladowaniami.

Rodzina znad jeziora Titicaca

Jezuita Bernabé Cobo twierdził, że Inkowie przybyli do Cuzco znad jeziora Titicaca. Niejaki Juan de Betanzos, prosty hiszpański żołnierz, który ożenił się z inkaską księżniczką i znał doskonale język keczua, twierdził, że Inkowie byli tylko pojedynczą rodziną, która z powodu niesnasek z sąsiadami musiała opuścić około 1200 r. brzeg andyjskiego jeziora i przeniosła się do zamieszkanej przez 200 rodzin wsi nazywanej Cuzco.

Kronika ojca Miguela Cabello de Balboa opisuje najazd plemienia Czanków na Cuzco w 1438 r. Inkowie, którzy wówczas rozrośli się już do potężnej społeczności, której podlegały lokalne ludy, stanęli do obrony pod dowództwem Wirakoczy Inki („Księcia Walecznej Natury"). Władca okazał się słaby. W ostatniej chwili, zamiast stanąć do walki, uciekł z trzema synami. Jednak najmłodszy, czwarty syn – Inka Kusi Jupankui – nie tylko odmówił towarzyszenia ojcu w ucieczce, ale jeszcze walecznie poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki. Jupankui odniósł wielkie zwycięstwo i inkaskim zwyczajem kazał obrać wodzów wrogich plemion ze skóry. Później poprosił ojca o wykonanie ceremonii wytarcia stóp na ciałach pokonanych wrogów. Ten jednak odmówił wykonania tego gestu i przekazał zaszczyty najstarszemu synowi, swojemu ulubieńcowi Ince Urkonowi. Jupankui został poniżony. Oznaczało to, że popadł w niełaskę u ojca. Wkrótce został ostrzeżony, że król tak bardzo obawia się jego popularności wśród wojowników, że postanowił go zabić. Jupankui zebrał zatem wiernych mu weteranów i poprowadził do ataku na pałac. Upokorzony Wirakocza został wygnany, a władcą Cuzco został Jupankui.

Od tego też momentu zaczyna się wielka kariera Inków jako najpotężniejszego rodu Ameryki Południowej. W miarę lat ich apetyt rósł coraz bardziej. Kto nie uznawał ich hegemonii, był przeciw nim. Kto im ulegał, żył w spokoju i korzystał z udogodnień stworzonych w imperium. Ich przewodnim hasłem politycznym był „podbój świata", ale nie upokorzenie wrogów. Chcieli federacji, a nie kolonii.

Kiedy w 1532 r. wyprawa pod dowództwem Francisca Pizarra dotarła do inkaskiego pogranicza na terenie dzisiejszego Ekwadoru, Hiszpanów zdumiała organizacja i porządek. Imperium inkaskie nie znało koni, ale miało wspaniałą sieć komunikacyjną dzięki znakomitym biegaczom górskim. Ich drogi do dzisiaj budzą podziw, a budowle stawiane bez użycia zwierząt pociągowych i zaprawy wprawiają w zakłopotanie współczesnych architektów i inżynierów. W trzeciej dekadzie XVI wieku imperium Inków powoli wkraczało w tę fazę rozwoju, która ostatecznie zakończyłaby się ekspansją na inne kontynenty i być może podbojem świata. Jednak historia świata jest naprawdę zdumiewająca i nieprzewidywalna. W 1533 r. dawny świniopas z Trujillo, na czele zaledwie 180 ludzi oraz 37 koni, obalił największe imperium ówczesnego świata, a jego władcę skazał na uduszenie garotą.

Ludzie z Aztlán

Cywilizacja mezoamerykańska była w fazie rozkwitu, kiedy okręty Cortésa przybiły do brzegów półwyspu Jukatan. Co prawda imperium Mexików rządził obsesyjnie pochłonięty rozważaniami religijnymi Montezuma II, ale państwo to było świetnie administrowane. Władzę sprawował wybierany przez Radę Starszych duumwirat. Jednym z wybrańców był tlatoani (mówca), czyli naczelny wódz państwa, drugim cihuacoatl (dosł. kobieta wąż), który sprawował funkcje administracyjne, był zatem jakby odpowiednikiem dzisiejszego premiera.

Mexikanie, którym XIX-wieczni archeolodzy nadali miano Azteków („ludzie z Aztlán") byli niezwykle religijni. Mexico-Tenochtitlán, ostatnia przedhiszpańska stolica tego ludu, było miastem zapełnionym świątyniami. Ludzie Cortésa opisali je jako miejsce obezwładniające swoim splendorem. Budowle i platformy ceremonialne Mexików były budowane metodą talud. Było to nakładanie na siebie kolejnych pięter lub całych budowli. W ten sposób podstawy takich konstrukcji zajmowały olbrzymie powierzchnie, a nakładające się na nie kondygnacje tworzyły formy ogromnych piramid, których wnętrza, w przeciwieństwie do piramid egipskich, były w pełni użyteczne. To były wielkie, wysokie i imponujące rozmachem gigantyczne kompleksy świątynne, w których kapłani mieli obowiązek zmianowo i stale utrzymywać ogień ofiarny. Architektura Tenochtitlánu odzwierciedlała aztecką koncepcję budowy wszechświata. Wszędzie umieszczano rzeźby przypominające bogów. Tym posągom oddawano cześć na każdej ulicy, w każdym zakamarku, na każdym rogu. Stolica była zatem miastem przypominającym w swoim sakralnym charakterze współczesny Watykan.

Czytaj więcej

Dzień, w którym upadł Tenochtitlán

Wszędzie jednak były widoczne symbole śmierci. Nieuchronny koniec życia był obsesją tego ludu. Bogowie azteccy byli przerażający, gniewni i okrutni. Teologia aztecka utrzymywała, że bogowie są wiecznie spragnieni krwi i ciał ofiar. U stóp Głównej Świątyni znajdowała się dziwna rzeźba pocięta na porozrzucane kawałki. Była to płaskorzeźba bogini Coyolxauhqui, którą według mitologii azteckiej zabił jej brat Huitzilopochtil. Bracia i siostra tego boga nie chcieli dopuścić do jego urodzenia, ale on – jak przystało na istotę boską – przyszedł na świat uzbrojony i w hełmie w kształcie głowy kolibra. Stanął do walki z rodzeństwem w obronie matki. Aztekowie uznawali go za boga wojny i słońca w zenicie. Był zatem panem i opiekunem ludzi. Trzeba go było jednak „karmić" krwią i ciałami jeńców i wybrańców. Być może to właśnie ta krwawa praktyka sakralna spowodowała, że inne plemiona tak panicznie bały się Azteków. Koncepcja szlachetnego darowania życia jeńcom nie była bowiem w ogóle im znana.

W czasie kiedy Hiszpanie wylądowali w Meksyku, szczególnie rozpowszechniony był także kult Quetzalcoatla – węża o piórach ptaka kwezala. Był on uważany za współtwórcę świata, boga wody i płodności, a więc w przeciwieństwie do okrutnego Huitzilopochtilego symbolizował dobro i życie. Quetzalcoatl był bogiem, który przybył na ziemię, aby uczyć ludzi wielu czynności religijnych, w tym postu. Był kimś w rodzaju indiańskiego Prometeusza. Sprzeciwił się nawet składaniu ofiar z ludzi i obiecał naprawę świata po swoim powrocie na ziemię.

Mit o jego ponownym przybyciu był tak silny jak przepowiednia nadejścia Mesjasza wśród Żydów. Dlatego głęboko uduchowiony Montezuma II poważnie zastanawiał się, czy zbliżający się do Tenochtitlánu dziwnie ubrany, jadący na budzącym grozę potworze, brodaty Hernán Cortés nie jest właśnie powracającym Quetzalcoatlem. Moc przekonań religijnych okazała się silniejsza od zdrowego rozsądku. Zapraszając Cortésa do swojej stolicy, Montezuma II wydał wyrok śmierci na siebie i imperium Azteków.

Olśniewający Tenochtitlán

Należy sobie zadać pytanie, czy nienękani przez Europejczyków Aztecy i Inkowie zdołaliby stworzyć cywilizację, która byłaby gotowa do ekspansji zamorskiej? Kultury mezoamerykańskie miały sporo do nadrobienia względem Europy czy Azji, ale zaległości nadrabiały błyskawicznie. Chociaż znały koło jako figurę geometryczną, to nie stosowały koła do transportu, nie hodowały zwierząt jucznych, nie zbudowały żaglowców transoceanicznych i nie znały metod wytapiania żelaza. Stworzyły za to własne, na swój sposób doskonałe formy szybkiej komunikacji i miały własne szkoły. Konkwistadorzy ze zdumieniem dostrzegali, że obie społeczności indiańskie błyskawicznie uczyły się od nich pewnych rozwiązań. Inkaskie i azteckie budowle, drogi, artefakty, poziom wiedzy matematycznej, a nawet biologicznej świadczył o rosnącej potędze technicznej.

Śmierć w symbolice religijnej była odzwierciedleniem oczywistych procesów życiowych. Wszystko, co się rodzi, musi umrzeć. Przez swoją mitologię i religię Aztekowie, podobnie jak Inkowie i wiele innych rdzennych ludów Ameryki, oswajali się z tą prawdą.

Średniowieczny dokument indiański, zwany „Wstęgą Wędrówki", zawiera informację, że Aztekowie przybyli do Meksyku z Aztlán na początku XII w. Z początku byli zwykłym, dość prymitywnym i niewielkim plemieniem lokalnym. Od czasu przybycia do Tuli w 1168 r. zaczyna się ich niezwykła kariera. W 1325 r. azteccy kapłani wyznaczyli miejsce pod budowę nowej stolicy – Tenochtitlánu, czyli Kaktusowej Skały. 150 lat później to miasto rozrosło się do rozmiarów prawdopodobnie największej powierzchniowo i najliczniej zamieszkanej metropolii ówczesnego świata. Liczyło 200 tys. mieszkańców, miało szerokie piękne ulice wyniesione na groblach, wokół których przepływały kanały z czystą wodą pitną. Centralną arterią miasta była Aleja Zmarłych – ulica, której w przyszłości dorówna jedynie paryska L'avenue des Champs-Élysées.

Dla Hiszpanów to miejsce było zachwycająco czyste i pełne kolorowych świateł. Odpadów i odchodów nie wyrzucano do rynsztoków ulicznych ani do jeziora. Zadbano o wywóz śmieci i zbudowano specjalne miejsca na kompostowniki. Sieć dróg była tak skonstruowana, że można było dojść do każdego domostwa szeroką, dobrze oświetloną drogą. Te ulice nie miały nic wspólnego z wąskimi, zalanymi śmieciami, cuchnącymi odchodami, zaszczurzonymi i ciemnymi ulicami europejskich miast.

Zastanawiając się nad szybkością rozwoju cywilizacji azteckiej i inkaskiej, nie można zapomnieć o ich osiągnięciach rolniczych. A te były naprawdę imponujące i pozwalały na gwałtowny wzrost populacji. Zawdzięczamy im dzisiaj naszą bogatą dietę warzywną. Prawdziwym skarbem indiańskiego rolnictwa była kukurydza. Uprawiano ją na polach nazywanych milpas. Była to oczyszczona i dobrze nawożona spłacheć ziemi, na której zasiewano kukurydzę obok różnych odmian fasoli, melonów, pomidorów, chili, słodkich ziemniaków, jicamów (z rodziny bobowatych), szarłatu, mucuny czy awokado. W ten sposób indiańscy rolnicy tworzyli obszar naturalnej symbiozy. Koncepcja ornego pola z jednym gatunkiem uprawy była im obca. Ich zbiory były bogate, a żywność nieporównywalnie zdrowsza i pożywniejsza niż ta, którą uprawiano i spożywano w Europie. Był tylko jeden mały problem. Mąka kukurydziana nie zawierała składników pobudzających somatotropiny – ludzkiego hormonu wzrostu. Stąd Indianie byli niżsi od wyżywionych na mące pszenicznej Hiszpanów, ale za to bardzo silni i sprawni fizycznie.

Dzisiaj wielu naukowców analizuje prastare indiańskie metody agrarne. W ten sposób od 70 lat uzyskujemy hybrydowe odmiany kukurydzy, ryżu, pszenicy i wielu innych gatunków zbóż. Wielki znawca kultur prekolumbijskich, archeolog Michael Douglas Coe, uważał, że pola milpas i uprawiana na nich kukurydza stanowiły klucz do rozwiązania zagadki gwałtownego rozwoju cywilizacji mezoamerykańskich. „Gdziekolwiek kiełkowała kukurydza – pisał Coe – wraz z nią rozkwitała wysoka kultura". Kukurydza była bowiem niezwykle pożywna i wydajna. Jeden kłos może ważyć nawet 40 dag, a to oznacza, że z niewielkiego poletka otrzymuje się duże ilości tego zboża. 100 g świeżych ziaren kukurydzy dostarcza organizmowi 365 kcal, duże ilości skrobi, a ponadto białko, błonnik i witaminy B, D, E, K, prowitaminę A i dużą ilość składników mineralnych. Po przetworzeniu cieplnym wartość kaloryczna rośnie. Hiszpanie zajadali się indiańskimi bułkami kukurydzianymi. Powoli oswajali się ze smakami fasoli, pomidorów i papryki. Te pokarmy dawały im siłę i zdrowie. Gdyby dwa wieki później do Europy dotarła wojenna ekspedycja indiańska, Stary Kontynent nie miałby szans na obronę przed zdrowym, dobrze nakarmionym, silnym i karnym wojskiem.

Jak zatem powinniśmy traktować rok 1492 i „odkrycie" Ameryki przez Krzysztofa Kolumba? Bez wątpienia przybycie Europejczyków do Nowego Świata oznaczało zagładę starożytnych kultur indiańskich. Hiszpanie przywlekli niewidzialnego wroga, jakim był wirus ospy, na który organizmy Indian nie wytwarzają przeciwciał. Oblicza się, że w ciągu 150 lat od przybycia Kolumba ospa, odra i inne choroby zakaźne zabiły ok. 90 procent populacji indiańskiej. Ci, co przeżyli, zostali wyrzuceni poza margines społeczeństwa. Przepadły języki, tradycje, mity i wiedza. Pozostały tylko resztki, na których opieramy naszą wiedzę. Paradoksalnie wiele tradycji, a także istnień ludzkich uratowali duchowni katoliccy. Społeczności protestanckie w Ameryce Północnej po pierwszej fazie bratania się z Indianami uznały ich za swoich wrogów i podludzi. W 1492 r. ugruntowała się dominacja europejska na świecie. Być może Kolumbowi zawdzięczamy istnienie naszego świata.

Andy peruwiańskie są niezwykłym pasmem górskim. W takim środowisku mogli przeżyć tylko ludzie o bardzo silnym zdrowiu, tytanicznym uporze i nieugiętym charakterze. To świat ludzi, którzy wbrew wszelkiej logice postanowili egzystować na wysokościach, gdzie spadek ciśnienia parcjalnego tlenu powoduje coraz większe kłopoty z oddychaniem.

Wybrzeże Oceanu Spokojnego od szczytów sięgających wysokości ok. 5 tys. m n.p.m. oddziela odległość w linii prostej zaledwie od 50 do 120 km. Na tym niewielkim obszarze rozciągają się aż 24 piętra klimatyczne. Życie w takim miejscu wymaga niezwykłej adaptacji organizmu do powietrza, w którym jest mniej tlenu. Dwudniowa wędrówka od plaż po górskie granie oznacza rzeczywistą wspinaczkę ok. 5 kilometrów w górę, a do tego należy pamiętać, że Andy to jedne z nielicznych gór świata, których kąt nachylenia wynosi w dużej części aż 65 stopni. W tym niezwykle stromym świecie mogli przetrwać tylko ludzie o wyjątkowej kondycji fizycznej. Nigdzie indziej na naszej planecie, może z wyjątkiem Himalajów, nie ma takiego tygla różnych ekosystemów. A to oznacza, że człowiek nieustannie przemieszcza się między środowiskami o innym ciśnieniu powietrza. Im wyżej, tym trudniej dostarczyć komórkom organizmu niezbędnego do życia tlenu. Medycyna ostrzega, że zbyt szybkie przekroczenie wysokości 2500 m n.p.m. zawsze prowadzi do choroby wysokogórskiej lub w najgorszych przypadkach ostrej choroby górskiej (acute mountain sickness – AMS). A jednak to właśnie w tym środowisku rozwinęła się jedna z najlepiej zorganizowanych państwowości w dziejach świata.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 787
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 786
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 785
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 784
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 783