Uwaga świata zachodniego skupiła się na Jemenie, gdy wyszło na jaw, że w tym właśnie kraju zaplanowano zamach na samolot lecący z Amsterdamu do Detroit w czasie ostatniego Bożego Narodzenia. Zamach się nie udał, terrorysta samobójca został ujęty, ale USA i ich sojusznicy z NATO zdali sobie sprawę, że zagrożenie ze strony Jemenu jest poważniejsze, niż wcześniej sądzono.
Jak podał wczoraj „Washington Post”, amerykańskie służby specjalne prowadzą wraz z siłami jemeńskimi szeroko zakrojoną operację przeciw tamtejszej al Kaidzie. Od 24 grudnia przeprowadzono już 20 ataków lądowych i powietrznych na jej kryjówki. Miało w nich zginąć sześciu spośród 15 najważniejszych komendantów jemeńskiego odłamu organizacji. Amerykanie planują obławy na terrorystów, dostarczają siłom jemeńskim broń i amunicję oraz informacje wywiadowcze.
Czy mamy już do czynienia z „pełzającą interwencją” USA?
– Nie. Jemen ma wystarczająco dużo żołnierzy do prowadzenia walki i nie zaakceptowałby obcego wojska na swoim terytorium. Jest tu pewna liczba amerykańskich ekspertów, którzy pomagają naszej armii, ale nie biorą bezpośredniego udziału w walkach – mówi „Rz” prof. Ahmed al Kibsi, politolog z uniwersytetu w Sanie, stolicy Jemenu.
[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/artykul/425624.html]zobacz komentarz wideo[/link][/b][/wyimek]