Catherine Ashton od początku miała złą prasę. Mało znana, bez żadnego doświadczenia dyplomatycznego, mówiąca wyłącznie w swoim ojczystym języku, co w wielojęzycznym środowisku europejskich dyplomatów jest ewenementem, była zdumiewającym wyborem na nowo tworzone stanowisko unijnego ministra spraw zagranicznych. Jej jedynym doświadczeniem międzynarodowym był roczny staż w Komisji Europejskiej na stanowisku komisarza ds. handlu międzynarodowego – zbyt krótki, aby móc cokolwiek powiedzieć o jej talentach negocjacyjnych.
Jednak fakt, że należy do partii socjaldemokratycznej, w połączeniu ze skomplikowanym wzorem podziału najwyższych stanowisk między regiony Europy wystarczył, aby 1 grudnia 2009 roku objęła prestiżową funkcję. Pomogła też płeć: Unia Europejska chciał mieć przynajmniej jedną kobietę wśród czterech czołowych polityków. Niespełna trzy miesiące po rozpoczęciu przez nią nowej pracy nie słychać żadnych komplementów. Bardziej łagodni mówią, żeby poczekać z oceną. – Trzeba jej dać 100, a nawet 200 dni – uważa Marek Siwiec, eurodeputowany SLD. Ale inni są bardziej krytyczni.
– Jest bardzo pasywna. W sprawie Haiti i Białorusi to państwa członkowskie musiały na nią naciskać. A przecież nie taki jest duch traktatu lizbońskiego – mówi „Rz” Piotr Kaczyński, ekspert brukselskiego Centre for European Policy Studies. Kaczyński odnosi się do dwóch wyzwań, z którymi miała do czynienia Ashton: trzęsienie ziemi na Haiti i aresztowania działaczy polskiej mniejszości na Białorusi. – To szefowa unijnej dyplomacji powinna inicjować reakcję UE na takie wydarzenia. Nie może być tak, że Polska przez kilka dni prosi Ashton o zareagowanie na Białoruś – przekonuje Kaczyński. Ostatecznie Ashton wydała oświadczenie. Ale do dziś nie zadzwoniła do Mińska i, mimo apeli Radosława Sikorskiego, nie zdecydowała się na rozmowę z którymkolwiek z białoruskich polityków.
Trudno znaleźć usprawiedliwienie dla brytyjskiej baronessy. Jej otoczenie tłumaczy, że to nowe stanowisko, a podlegająca jej Europejska Służba Działań Zewnętrznych zostanie dopiero stworzona. Krytycy argumentują jednak, że są już tysiące urzędników w podlegającej jej dyrekcji generalnej ds. stosunków zewnętrznych w Komisji Europejskiej, a także w Radzie UE. Wśród nich tacy, którzy od lat zajmują się wschodem czy konkretnie Białorusią. Nie brakuje więc znajomości rzeczy, problemem jest raczej brak politycznego zdecydowania u samej Ashton.
W złośliwościach pod jej adresem celuje prasa francuska. Jean Quatremer z „Liberation”, weteran wśród francuskich korespondentów w Brukseli i autor poczytnego blogu, regularnie publikuje wpisy pełne anonimowych wypowiedzi dyplomatów o braku kompetencji Ashton, ale też zupełnie osobistych uwag. Że po ósmej wieczorem nie odbiera telefonu albo że w piątek szybko wyjeżdża do Londynu, gdzie mieszkają jej mąż i dzieci. Jest tego tyle, że sama Ashton podobno uważa krytykę za podszytą seksizmem: zdominowanemu przez mężczyzn dyplomatycznemu światkowi nie podoba się kobieta na najwyższym stanowisku.