Kryte czerwonym gontem domy w położonym na zachodzie Kosowa Orahovacu, jak go nazywają Serbowie, i Rahovecu, jak mówią Albańczycy, wyglądają idyllicznie, wąskie uliczki malowniczo pną się w górę. Miasteczko dzieli się na dwie części — górną i dolną. Linia podziału jest czytelna i ostateczna — po jednej stronie Albańczycy, po drugiej Serbowie. Jeszcze niedawno nikt nie przechodził na drugą stronę. Od kilku miesięcy niektórzy podejmują takie ryzyko; ważne, by iść w grupie, nie samemu, i nie zapuścić się w jakiś zaułek.
Im bliżej dnia, w którym Kosowo ogłosi niepodległość, tym bardziej wracają stare lęki. Gdy w Prisztinie zabrzmią strzały na wiwat, w Rahovecu Serbowie zabarykadują się w swych domach.
— Żołnierze KFOR stanowią jakąś ochronę, Nie zawsze wystarcza — mówi Ljubisza Vitoszević, trzydziestokilkuletni Serb spotkany w Rahovecu. Pamięta dobrze pogromy, do których doszło w marcu 2004 roku, kiedy rozwścieczeni Albańczycy wdarli się do serbskich enklaw, paląc domy i cerkwie. Detonatorem zamieszek stała się pogłoska, że trzej albańscy chłopcy, którzy utopili się w rzece Ibar, zostali tam wepchnięci przez Serbów.
W Kosowie ciągle dochodzi do zajść na tle etnicznym i często wie o nich jedynie lokalna społeczność.
— Zawsze sprawcy pozostają nieznani — wyjaśnia ze smutkiem mnich z położonego w górach średniowiecznego monastyru Visoki Deczani. Monastyr otaczają zasieki, żołnierze włoscy wyposażeni w ciężki sprzęt za barykadą z betonowych bloków ustawili dwa checkpointy, obłożone workami z piaskiem. Ale i tak kilka miesięcy temu w nocy z granatnika ostrzelano kamienne mury klasztoru.