Gdy wieczorem 9 marca hiszpańska telewizja ogłaszała wyniki pierwszych sondaży wyborczych, w siedzibie partii socjalistycznej (PSOE) przy madryckiej ulicy Ferraz panował wyjątkowy spokój. Liderzy ugrupowania wyglądali jak pewni siebie menedżerowie, którzy na długo przed oficjalnym komunikatem wiedzieli już, że ich firma osiągnęła wysokie zyski.
Sensacji nie było: premier Jose Luis Rodriguez Zapatero wygrał z dość bezbarwnym przywódcą Partii Ludowej (Partido Popular – PP) Mariano Rajoyem i pozostanie na kolejną kadencję w rządowym pałacyku La Moncloa. Prawica zdobyła wprawdzie o sześciu deputowanych więcej niż poprzednim razem, ale nie wystarczyło to do odebrania władzy rywalom.
Zapatero zwyciężył wbrew logice. W każdym innym kraju równie nieudolny polityk przegrałby wybory z hukiem, chyba że wcześniej padłby ofiarą królobójstwa we własnej partii.
Lider socjalistów zmarginalizował rolę Hiszpanii w światowej dyplomacji: liczył na to, że zamrożenie stosunków z Waszyngtonem będzie dla niego przepustką do ekskluzywnego klubu przywódców europejskich mocarstw, ale nikt go do tego klubu nie zaprosił. Lider PSOE nie uczynił też nic, by przygotować swój kraj na zbliżający się kryzys gospodarczy; wręcz przeciwnie – jego obietnice wyborcze prawdopodobnie zjedzą ubiegłoroczną nadwyżkę budżetową. Zapatero rozpętał na nowo debatę o frankizmie, dbając jednocześnie o to, by tylko jedna strona konfliktu miała prawo do wspominania swoich ofiar. Pozwolił, by baskijscy i katalońscy nacjonaliści poczuli się bezkarni w roztaczaniu niepodległościowych wizji. Wytworzył atmosferę obojętności lub wręcz pogardy dla narodu hiszpańskiego jako pojęcia historycznego, co natychmiast przyniosło skutek w postaci mody na opluwanie rodziny królewskiej i palenie hiszpańskiej flagi. Wreszcie – wyruszył na wojnę z Kościołem katolickim, legalizując m.in. małżeństwa homoseksualne.
Czy można wygrać wybory, nie mając za sobą żadnych poważnych sukcesów, obrażając miliony ludzi, doprowadzając państwo do instytucjonalnego rozkładu? Zapatero udowodnił, że można. W znakomity sposób wykorzystał to, co w amerykańskiej polityce określa się jako momentum. Swoją polityczną ofertą wstrzelił się w nastroje społeczne w Hiszpanii. Jego doradcy zręcznie zarysowali granicę między nowoczesnością i (proszę wybaczyć to słowo) obciachem, między przeszłością a przyszłością, między umiarkowaniem i spokojem a wściekłym radykalizmem. W dodatku, przy dominacji dwóch wielkich obozów, gwałtownie wzrosła rola ich przywódców. A Zapatero miał nad Rajoyem zdecydowaną przewagę w „medialności”: słodkie oczy i młodzieńczą sylwetkę przeciwstawiał szpakowatej brodzie i niemodnym marynarkom Mariano Rajoya (którego obciąża jeszcze koszmarna wada wymowy wykorzystywana przez satyryków na wszystkie możliwe sposoby).