Rz: Dlaczego wielu polityków, którzy niedawno deklarowali, że nie pojadą do Pekinu, nagle zmienia zdanie?
Georges Mink: Myślę, że przyczyny są dwie. Po pierwsze, niektóre głowy państw przestraszyły się chińskich retorsji gospodarczych. Mieliśmy tego przedsmak w czasie biegu sztafety olimpijskiej we Francji, gdy doszło do pamiętnych protestów. Nagle, ni stąd, ni zowąd, agencje turystyczne w Chinach zablokowały wyjazdy do Francji, choć Pekin nie ogłaszał oficjalnego bojkotu. Oprócz lęku przed ekonomicznym szantażem w grę wchodzi jednak jeszcze jeden motyw. Można zakładać, że Chińczycy nie będą mieli totalnej kontroli nad przebiegiem zdarzeń, co będzie można wykorzystać do jakiejś deklaracji, głosu w obronie praw człowieka, krytycznej oceny rządu.
Rz: 78 procent Francuzów chciało spotkania Nicolasa Sarkozy’ego z Dalajlamą, ale prezydent wykręcił się od rozmowy z przywódcą Tybetańczyków. Czyżby lęk przed Chinami był większy niż przed własnym elektoratem?
G.M.: Politycy najbardziej szanują opinię publiczną w czasie wyborów. W okresie względnego spokoju wyborczego margines swobody jest znacznie szerszy. Podejrzewam, że stratedzy doradzają przywódcom: trzeba pojechać, wykorzystać okazję, podpisać kilka umów. Naciskają na to również przedsiębiorcy. Nie wykluczam, że we Francji koła biznesowe bliskie rządzącej Unii na rzecz Ruchu Ludowego przyczyniły się do zmiany stanowiska Sarkozy’ego.
Doradcy mogą też mówić politykom: warto jechać, bo może uda się tam zagrać na prawach człowieka. Może da się przechytrzyć Chińczyków i powiedzieć coś, co zaowocuje punktami u naszej opinii publicznej. Jeśli chodzi o samego Sarkozy’ego, to warto jeszcze zwrócić uwagę, że jego sytuacja jest specyficzna, bo stoi na czele kraju przewodzącego Unii Europejskiej. Musi więc łączyć stanowisko części europejskiej klasy politycznej, która uważa, że powinno się jechać, z opinią tych, którzy mają przeciwne zdanie. Będzie musiał tak rozegrać wyjazd, żeby zarazem być w Pekinie i nie być.