– Nie będziemy siedzieć cicho. Nie będziemy tolerować braku szacunku i wtrącania się w nasze sprawy – mówił w środę Mahmud Ahmadineżad. Było to jego pierwsze przemówienie w parlamencie po zaprzysiężeniu na drugą kadencję. Od tej chwili zgodnie z konstytucją ma dwa tygodnie na sformowanie rządu. – Iran będzie skuteczniejszy w budowaniu nowego światowego porządku – zapowiadał.

Jego zdaniem taki porządek musi się opierać na równym traktowaniu wszystkich państw. – Nie ugniemy się przed groźbami Zachodu – podkreślał. Wyśmiewał też decyzję zachodnich stolic, które postanowiły przyjąć do wiadomości objęcie przez niego władzy, ale nie wysłały mu gratulacji.

Uroczystość zbojkotowali najważniejsi przedstawiciele tzw. obozu reform, którzy oskarżają prezydenta o sfałszowanie wyborów z 12 czerwca. W parlamencie nie pojawili się byli prezydenci Chatami i Rafsandżani. Były premier Mir Hosejn Musawi, który stanął na czele protestów, jakie wybuchły po wyborach, zapowiedział na swojej stronie internetowej, że nie uzna nowego rządu. Setki jego zwolenników zgromadziły się wczoraj pod budynkiem parlamentu, ale 5 tysięcy funkcjonariuszy za pomocą pałek i gazu łzawiącego szybko rozpędziło demonstrację. W tym czasie Ahmadineżad zapewniał, że wygrane przez niego wybory to „początek wielkich zmian w Iranie i na świecie”.

Eksperci i dyplomaci analizujący słowa irańskiego przywódcy nie mają wątpliwości, że Iran nie zamierza zrezygnować z polityki konfrontacji. Nie padł żaden sygnał, że władze są gotowe do rozmów na temat programu atomowego, który zdaniem Zachodu prowadzi do wyprodukowania bomby atomowej.

– Ahmadineżad dał do zrozumienia, że Iran zrezygnuje z atomu dopiero wtedy, kiedy pozbędą się go wszystkie inne kraje. Mówił jak populista. Krytyka Zachodu miała odwrócić uwagę od problemów wewnątrz kraju – mówi „Rz” Hussain Abdul Hussain, korespondent kuwejckiej telewizji al Rai w Waszyngtonie.