Fakt, że większość brytyjskich deputowanych zagłosowała przeciwko wyjściu z UE bez porozumienia, nie ma żadnego znaczenia. – Ryzyko braku porozumienia nigdy nie było wyższe, nawet jeśli miałoby się to zdarzyć przez przypadek – mówił już w środę Michel Barnier, unijny negocjator brexitu.
W czwartek wtórował mu Simon Coveney, minister spraw zagranicznych Irlandii, który stwierdził, że do katastrofy może dojść przez przypadek, nawet jeśli większość ludzi tego nie chce. Bo według traktatu brexit powinien nastąpić 29 marca. Na razie jednak wynegocjowana przez Theresę May umowa z UE jest systematycznie odrzucana przez Izbę Gmin, co przybliża niebezpiecznie moment wyjścia bez porozumienia.
Presja czy nadzieja
W czwartek wieczorem miał być głosowany wniosek o przedłużenie negocjacji. Ewentualną decyzję w tej sprawie UE musiałaby podjąć jednomyślnie, jednak wcale nie jest to takie oczywiste. UE chce uniknąć twardego brexitu, ale nie ma żadnych gwarancji, że przedłużenie negocjacji cokolwiek zmieni. Dyskusja przywódców 27 państw na ten temat odbędzie się w czasie szczytu w Brukseli 21 marca.
„W trakcie konsultacji przed Radą Europejską zaapeluję do UE 27, aby była otwarta na dalsze przedłużenie, jeśli Wielka Brytania uzna, że jest to jej potrzebne na przemyślenie swojej strategii brexitu i zbudowanie konsensusu wokół niego" – napisał na Twitterze przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk.
Intencje Tuska nie są jasne: czy chodzi mu tylko o tworzenie presji negocjacyjnej, czy też ma nadzieję, że w Wielkiej Brytanii w dłuższym okresie, a więc np. roku czy nawet – jak sugeruje irlandzki minister spraw zagranicznych – 21 miesięcy, doszłoby do drugiego referendum lub przedterminowych wyborów. To mogłoby nawet doprowadzić do zmiany decyzji. Bo jasne jest, że przedłużanie negocjacji na krótki termin, czyli albo do wyborów europejskich 23–26 maja, albo do końca czerwca, nie zmieni dynamiki politycznej w Wielkiej Brytanii.