O reelekcję walczyła sama, bo Nestor Kirchner zmarł rok temu na atak serca. Pomaga jednak żonie nawet zza grobu, bo po jego śmierci Argentyńczycy mocniej pokochali panią prezydent i jej notowania poszybowały w górę. Ostatni sondaż dawał jej 55 proc. głosów.

Krzywdzące byłoby jednak stwierdzenie, że o wynikach niedzielnych wyborów przesądzi empatia i solidarność z 58-letnią wdową. Mimo kryzysu wzrost gospodarczy w Argentynie przekracza 9 proc., spadło bezrobocie, rosły płace, a w ślad za nimi konsumpcja. Przypominając, że polityka neoliberalna wdrażana pod dyktando MFW doprowadziła kraj na początku trzeciego tysiąclecia do zapaści, pani Fernández de Kirchner nie wahała się sięgać po środki protekcjonistyczne, by wesprzeć rodzimy biznes i argentyńskich rolników. Interwencje rządu w handel i walutę, kontrola cen, upaństwowienie prywatnych funduszy emerytalnych niepokoiły prorynkowych ortodoksów, ale cieszyły zwykłych ludzi. – Pierwszy raz plany rządu są opracowywane w kraju, a nie za granicą – mówiła prezydent.

Wspierał ją centrolewicowy, odwołujący się do tradycji peronizmu Front na rzecz Zwycięstwa, w którym pierwsze skrzypce gra potężna centrala związkowa Generalna Konfederacja Pracy, która umie zmobilizować elektorat. Rozbita, skłócona opozycja nie była w stanie przedstawić atrakcyjnej alternatywy. Główny rywal szefowej państwa socjalista Hermes Binner mógł liczyć na 12 proc. głosów. Podczas kampanii krytykował korupcję w rządzie i wzywał do przełamania monopolu peronistów na władzę. Ostrzegał, że prezydent nie będzie w stanie stawić czoła globalnemu kryzysowi, który już puka do drzwi.