Wybory odbyły się niemal dokładnie dziesięć miesięcy po tym, jak Tunezyjczyk Mohamed Buazizi podpalił się w proteście przeciwko skonfiskowaniu przez policję jego wózka z warzywami. Jego czyn wywołał falę demonstracji i rewolucji – najpierw w Tunezji, potem w Egipcie, Libii, Jemenie i Syrii, które w trzech krajach przyniosły obalenie dotychczasowych władz. – Jestem szczęśliwa, że śmierć mojego syna dała szansę na pokonanie strachu i niesprawiedliwości – powiedziała Manubia Buazizi, oddając wczoraj głos.
Tunezyjczycy do tej pory niechętnie brali udział w wyborach, wiedzieli, że wynik i tak jest z góry przesądzony. Tym razem od rana do lokali wyborczych ustawiały się długie kolejki. Ludzie czekali już przed siódmą rano. – To moment, na który tak długo czekaliśmy. Jak mógłbym go przegapić – mówił
50-letni Ahmed, stojąc w gigantycznej kolejce w Tunisie. – Pierwszy raz głosowałam. Robię to dla mojego kraju – przyznała 45-letnia Karima Ben Salem.
Największe szanse na zwycięstwo dawano islamistycznej partii Ennahda (Partia Odrodzenia). Jej lider Raszid Ganuszi przez ostatnie 22 lata żył w Londynie i do Tunezji wrócił dopiero po obaleniu prezydenta Zina el Abidina Ben Alego. Jego powrót nie ucieszył jednak tych, którzy chcieliby, aby Tunezja była państwem świeckim.
– Terrorysta! Zdrajca! Wracaj do Londynu! – takie okrzyki powitały wczoraj Ganusziego, gdy wraz z żoną i córką (obie w hidżabach) pojawił się w lokalu wyborczym pod Tunisem. Lider Ennahdy zignorował te krzyki.