Rozpoczęta 31 lipca dziesięciodniowa podróż Hillary Clinton do 11 krajów afrykańskich symbolizuje zmianę nastawienia USA do regionu. Przede wszystkim Amerykanie nie chcą pozwolić na dominację Chin w regionie. W roku wyborczym nie bez znaczenia jest też zademonstrowanie przez administrację walczącego o reelekcję Baracka Obamy, że nie stracił on zainteresowania Afryką, co powinni docenić Afroamerykanie w USA.
Lista tematów poruszanych przez Hillary Clinton w odwiedzanych stolicach jest imponująca. W Senegalu chwaliła najlepiej funkcjonującą afrykańską demokrację. W balansującym na krawędzi wojny Sudanie zdołała skłonić dwa kłócące się o podział dochodów z wydobycia ropy państwa sudańskie do zawarcia porozumienia.
Efekt amerykańskiej siły przekonywania widać było też w Kampali, gdzie Clinton przekonała do pertraktacji szczerze nienawidzących się prezydentów Konga Josepha Kabilę i Rwandy Paula Kagame (ten ostatni ma nawet porzucić politykę wspierania kongijskich rebeliantów odpowiedzialnych za krwawą wojnę domową).
W Ugandzie Clinton zajęła się promowaniem walki z epidemią AIDS, wciąż stanowiącą największy problem regionu subsaharyjskiego. W Kenii podkreślała znaczenie przestrzegania czystości demokratycznych wyborów, a w Malawi chwaliła starania o szybszy rozwój gospodarczy i osiągnięcie samowystarczalności. Republikę Południowej Afryki, najsilniejsze państwo południa Afryki, namawiała do umacniania demokracji i większego zaangażowania w rozwój całego regionu.
Efekty wizyty okazują się nadspodziewanie dobre. Skłóceni przywódcy podają sobie ręce, padają obietnice rozwoju kontaktów gospodarczych i inwestycji. Rozwijająca się od kilku lat w niezłym tempie Afryka najwyraźniej potrzebuje wsparcia, i to nie tylko ze strony Chin, zainteresowanych przede wszystkim szybką eksploatacją surowców.