Na Hamida Karzaja czekali rozwścieczeni parlamentarzyści. Właśnie wrócił z dwudniowej wizyty w Katarze, gdzie miał rozpocząć rozmowy pokojowe z talibami. – Przebieg negocjacji powinien być uzgodniony z narodem! Prezydent nie może takich decyzji podejmować sam – grzmiał z trybuny Izby Ludowej, czyli niższej izby afgańskiego parlamentu, Mojen Marastijal, członek Partii Prawdy i Sprawiedliwości. Poparła go większość ugrupowań opozycji.
Wprawdzie biuro prezydenckie w oficjalnym komunikacie zaprzeczyło, by doszło do spotkania szefa państwa z wysłannikami jednookiego mułły Omara, który kieruje ruchem talibów, ale w Kabulu mało kto w to wierzy.
Choć od początku amerykańskiej interwencji w Afganistanie w 2001 r. oficjalnie trwa tu wojna z talibami, ostatnio niemal wszystkie partie polityczne próbują się z nimi dogadać. – Najgorzej wychodzi to prezydentowi, bo talibowie dotąd nie uznawali go za partnera do rozmowy – mówi w rozmowie z „Rz" Hafizullah Gardesz z afgańskiego oddziału Instytutu Badań nad Wojną i Pokojem. Dowodem na to, że do negocjacji w Dausze jednak doszło, może być pierwsza decyzja prezydenta po powrocie z Kataru – powołanie specjalnej komisji, która ma zbadać sprawę uwięzienia około tysiąca, często związanych z talibami, mułłów, którzy głosili antyrządowe kazania.
Talibowie uznawali dotąd Hamida Karzaja za marionetkę Zachodu
Wiceminister ds. pielgrzymek i spraw religijnych poinformował, że prezydent zarządził, by w aresztach pozostali wyłącznie ci mułłowie, którzy są bezpośrednio zamieszani w morderstwa i zamachy.