Tak przynajmniej twierdzi moskiewski dziennik "Kommiersant". Jeżeli się to potwierdzi, to z ulgą będzie mogła odetchnąć zwłaszcza Litwa. Bałtycka Elektrownia Atomowa (tak się miała nazywać) - która miała powstać w okolicach miasteczka Nieman przy granicy litewskiej - produkowałaby znacznie więcej energii niż potrzebuje niewielki obwód kaliningradzki i zagrażałaby projektowi nowej elektrowni atomowej na Litwie.
Według moskiewskiej gazety obwód kalingradzki zrezygnuje z atomu (a ściślej z "reaktorów średniej i małej mocy", bo tylko takie wchodziły ostatnio w rachubę), a nastawi się na pozyskanie nowej energii z węgla i gazu. Węgiel być może będzie pochodził z Polski.
Początkowo źródła rosyjskie podawały, że Bałtycka Elektrownia Atomowa (docelowo o mocy 2388 megawatów) ma rozpocząć pracę w 2017 roku. Okazało się to jednak nierealną datą,reaktory mogłyby ruszyć najwcześniej w 2019 roku, a wtedy obwód miałby już problemy z energią. Między innymi dlatego, że wcześniej państwa bałtyckie oddzielające obwód od reszty Rosji wyjdą ze wschodniego systemu energetycznego.
Bałtycka Elektrownia Atomowa była typowym dla Rosji projektem polityczno-gospodarczym. Tania energia z niej miała kusić między innymi Polskę, by przestała wspierać Litwę, gdzie ma powstać - choć są z tym spore problemy - konkurencyjna elektrownia (w miejsce zamkniętej kilka lat wcześniej Ignaliny).
Były premier Litwy Andrius Kubilius mówił kilka lat temu "Rz" (było to w czasie, gdy Putin stał na czele rządu): O elektrowni kaliningradzkiej niemało rozmawiałem w marcu z premierem Władimirem Putinem. I zadałem mu pytanie, jaka jest ekonomiczna logika tego projektu, skoro i bez elektrowni atomowej Kaliningrad ma całkowite zaopatrzenie w energię elektryczną. Bardzo otwarcie zapytałem, gdzie podzieje się energia z siłowni, dokąd będzie eksportowana, skoro, co też wyraźnie podkreśliłem, Litwa nie ma planów importu energii atomowej z obwodu kaliningradzkiego? I premier Putin nie odpowiedział mi na to pytanie.