Nigeryjczycy mieli wybrać nowego prezydenta kilka tygodni temu, potem głosowanie przeniesiono na sobotę 29 marca. Wczoraj się jednak nie zakończyły. Próbuje je zakłócić Boko Haram, dżihadystyczna organizacja, która od paru lat wzbudza postrach na północnym wschodzie i stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa Nigerii, kraju w połowie chrześcijańskiego i w połowie muzułmańskiego i na dodatek bardzo różnorodnego pod względem etnicznym i językowym.
W sobotę zginęło co najmniej 20 osób, ale nie jest jasne, czy za te ataki odpowiadają dżihadyści.
W kilku regionach były problemy techniczne, nowe maszyny nie radziły sobie z odczytywaniem kart biometrycznych wyborców. I to jest główny powód przedłużenie głosowania na niedzielę.
Te wybory są wyjątkowe. Po raz pierwszy od ponad pięciu dekad niepodległości szanse urzędującego prezydenta i kandydata opozycji uchodziły za wyrównane. Co po ogłoszeniu zwycięstwa jednego z nich może doprowadzić do wybuchu niezadowolenia zwolenników przegranego.
Prezydent Goodluck Jonathan walczy z Muhammadu Buharim. Pierwszy jest chrześcijaninem z południa, drugi muzułmaninem z północy. Buhari, kandydat opozycyjnego Kongresu Postępowego (APC), nie jest nowicjuszem. To były dyktator wojskowy (rządził w pierwszej połowie lat 80), ale uchodzi za uczciwego i zdolnego do walki z korupcją.