Turecki rząd nie czekał długo z odwetem za środowy zamach w Ankarze, w którym zginęło 26 żołnierzy oraz dwóch cywilów. Już w nocy z środy na czwartek lotnictwo zbombardowało cele wyjętej spod prawa Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) na północy Iraku, gdzie zginąć miało kilkudziesięciu bojowników kurdyjskich. Odpowiedź PKK była natychmiastowa.
W pobliżu Diyarbakir wyleciał w powietrze pojazd opancerzony tureckiej armii i zginęło sześciu żołnierzy. W regionie południowo-wschodniej Turcji od kilku miesięcy trwa prawdziwa wojna domowa. Jak twierdzą przedstawiciele Kurdów, śmierć poniosło tam kilkuset cywilów, zwłaszcza w Diyarbakir, Cizre, Silopi i Nusaybin.
– Wraz z tego rodzaju zamachami rośnie nasze zdecydowanie, aby dać odpór atakom na naszą jedność i naszą przyszłość – oświadczył prezydent Recep Tayyip Erdogan w czwartek.
Sprawca czy sprawcy krwawej jatki w Ankarze mieli przybyć z Syrii. To tam, przy granicy z Turcją, działają Ludowe Jednostki Obrony (YPG), zbrojne ramię kurdyjskiej Partii Unii Demokratycznej (PYD), którą Ankara oskarża o wspieranie bojowników PKK walczących o niepodległość Kurdystanu w samej Turcji od ponad trzech dekad. Dwa lata temu rząd postanowił rozpocząć z PKK negocjacje, wychodząc z założenia, że nie da się rozwiązać problemu przy użyciu siły. Latem ubiegłego roku, gdy się okazało, że działająca legalnie partia kurdyjska Ludowa Partia Demokratyczna (HDP) zdołała wedrzeć się do parlamentu, rząd uznał, że nie ma już warunków do zawarcia pokoju z PKK.
Nie można nawet wykluczyć, że turecka armia nie pojawi się w Syrii, aby rozprawić się z tamtejszymi Kurdami. Szef tureckiego MSZ miał o tym poinformować kilka dni temu szefa saudyjskiej dyplomacji.