Dwa zdjęcia lotnicze obiegły świat w ostatnich dniach. Na pierwszym widać tłum zebrany na inaugurację w 2009 r. Baracka Obamy. Czarna, gęsta ludzka masa zajmuje cały National Mall, esplanadę od Kongresu aż po obelisk Waszyngtona. To samo ujęcie osiem lat później sprawia już zupełnie inne wrażenie. Tym razem tłum niknie gdzieś w połowie Mall, a i bliżej Kongresu jest bardzo wiele wolnego miejsca.
– Wyglądało, jakby przyszło półtora miliona ludzi. Media kłamią, pracują tam jedni z najmniej uczciwych ludzkich istot na świecie – oburzał się w sobotę w czasie wizyty w siedzibie CIA w Langley pod Waszyngtonem Trump.
Wizyta miała być próbą zakopania wojennego topora między nowym prezydentem a amerykańskim wywiadem. Trump kilka dni wcześniej porównał działania CIA i FBI do nazistowskich Niemiec po tym, jak obie agencje poinformowały go, że Rosja może posiadać kompromitujące go materiały, w tym filmy z igraszkami z prostytutkami w hotelu Ritz-Carlton w Moskwie.
Pojednanie raczej nie wyszło, skoro odchodzący szef CIA John Brennan zarzucił prezydentowi „najbardziej żałosny przykład samochwalstwa przed pomnikiem poświęconym bohaterom CIA". Ale dla Trumpa frekwencja w dniu inauguracji jest rzeczą fundamentalną, bo ma potwierdzić wizerunek prezydenta, który wygrał wybory „przeciw waszyngtońskiemu establishmentowi" i „chce oddać władzę narodowi".
Dlatego kilka godzin później ton swojego szefa przybrał też nowy rzecznik Białego Domu Sean Spicer.