Wbrew przewidywaniom niemiecki rząd nie zdecydował się w środę na ograniczenia zasiłku dla mieszkających za granicą dzieci pracujących w Niemczech cudzoziemców z krajów UE. Projekt zgłosił minister finansów w trosce o budżet państwa, ale sprzeciwiła się SPD, która jeszcze niedawno chciała tego samego.
Niemcy nie pójdą więc śladem regulacji wynegocjowanych przez Wielką Brytanię przed ubiegłorocznym referendum. Na ich podstawie zasiłki dla dzieci cudzoziemców, które mieszkają w swych krajach, miały zostać zredukowane do poziomu świadczeń w państwach ich pobytu. Projekt niemieckiego ministra finansów zakładał zmniejszenie o połowę świadczeń na dzieci, do poziomu 96 euro miesięcznie w przypadku Polaków, Rumunów czy Bułgarów. Dzieci Greków czy Czechów miałyby otrzymywać 144 euro, a Szwedów czy Belgów całe 192 euro. Pozwoliłoby to zaoszczędzić 159 mln euro rocznie. Ale nie o pieniądze wyłącznie chodzi.
W roku ubiegłym niemieckie władze wypłacały zasiłki 14,6 mln dzieciom (Kindergeld). Pieniądze płyną oczywiście na konta rodziców. Minimalna stawka na jedno dziecko to 192 euro miesięcznie na pierwsze i drugie dziecko. Przy trzecim suma wzrasta do 198 euro.
Spośród ogólnej sumy beneficjentów 2,5 mln dzieci otrzymujących świadczenia ma zagraniczne obywatelstwo. Zdecydowana większość tych dzieci mieszka w Niemczech. Ale są i dzieci, których rodzice pracują w Niemczech, lecz one same mieszkają w jednym z 27 krajów UE. Takich dzieci było w roku ubiegłym 161 tys. Z tego lwia część, bo aż 87 tys., dzieci mieszka w Polsce. Dla porównania na drugim miejscu są Rumuni, którzy otrzymują świadczenia na 15 tys. dzieci pozostawionych w domu.
Cały program świadczeń dla dzieci kosztuje rząd rocznie 32 mld euro, z czego na dzieci mieszkające za granicą przypada 476 mln euro. Przynajmniej połowa z tych pieniędzy płynie do Polski.