Groźba jest poważniejsza niż ta pod adresem Polski.
Eurodeputowani przegłosowali w środę rezolucję, która otwiera drogę do uruchomienia w sprawie Węgier artykułu 7 unijnego traktatu. To zapis dobrze już znany w Polsce i uważany za broń atomową, czyli taką, która trzyma się w zanadrzu, żeby straszyć, a nie żeby używać.
Według niego Rada Europejska, czyli przywódcy państw członkowskich, bada, czy w danym kraju nie są łamane unijne wartości, takie jak poszanowanie godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowanie praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Jeśli dochodzi do wniosku, że ma to miejsce, to wtedy może przegłosować sankcje. Nigdy ten artykuł nie został aktywowany. Nawet w wypadku Polski, wobec której Komisja Europejska prowadzi od stycznia 2016 roku procedurę o naruszenie praworządności. Sama Komisja uznała, że na razie nie będzie występować z takim wnioskiem do Rady.
W przypadku Węgier Komisja w ogóle nie prowadzi wspomnianej procedury, ale ma inne zastrzeżenia (które podzielają eurodeputowani) wobec nowego prawa azylowego, planu zamknięcia Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego czy ograniczenia działalności organizacji pozarządowych. Jednak o postawienie sprawy na Radzie Europejskiej i rozważenie sankcji wcale nie musi występować Komisja. Może to też zrobić Parlament lub jedna trzecia państw członkowskich. I eurodeputowani właśnie ze swojego prawa skorzystali. – Rozwój sytuacji na Węgrzech doprowadził do poważnego obniżenia standardów państwa prawa, demokracji i praw podstawowych, co stanowi dla Unii test zdolności obrony własnych fundamentalnych wartości – brzmi fragment przyjętego dokumentu.
Poza zarzutami stawianymi wcześniej przez samą KE eurodeputowani wzywają także Komisję do ściślejszego monitorowania wykorzystania unijnych funduszy na Węgrzech. Chodzi zapewne o doniesienia medialne o projektach współfinansowanych przez UE, na których dorabia się rodzina premiera Orbána.