Wybory parlamentarne we wrześniu 2016 roku na Białorusi ożywiły lokalną politykę. Przede wszystkim dlatego, że do Izby Reprezentantów po raz pierwszy od 20 lat przedostali się niezależni kandydaci. Mandat otrzymała kandydatka z opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Hanna Konopacka i członkini niezależnego Stowarzyszenia Języka Białoruskiego Alena Anisim.
Minął ponad rok, ale do przełomu w białoruskiej polityce nie doszło. Anisim skupiła się na promocji języka białoruskiego, a Konopacka w poniedziałek niespodziewanie ogłosiła, że zakłada własną organizację.
„Większość Białorusinów nie wierzy zarówno władzom, jak i opozycji, i ma ku temu wszelkie podstawy. Zabrakło poważnych sukcesów ze strony władz i opozycji, co doprowadziło do skomplikowanej sytuacji gospodarczej i politycznej" – napisała w jednej z sieci społecznościowych. Nowe ugrupowanie, „Do przodu, Białoruś!", ma być finansowane wyłącznie ze zbiórek w sieci. Konopacka już zapowiedziała, że wystawi swoich kandydatów w wyborach samorządowych w 2019 roku.
– Inicjatywa nie była uzgadniania z kierownictwem partii, nie mamy z tym nic wspólnego – mówi „Rzeczpospolitej" Anatol Labiedźka, lider Zjednoczonej Partii Obywatelskiej. – Przyjmując mandat, rozumieliśmy, że bierzemy udział w bardzo skomplikowanej grze z władzami Białorusi.
Wiele wskazuje na to, że rządzący od ponad ćwierćwiecza prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko odniósł w tej grze zwycięstwo. – Chodziło przede wszystkim o to, by obserwatorzy międzynarodowi z OBWE odnotowali „znaczące postępy". To otworzyło białoruskim parlamentarzystom drzwi na Zachód, które dotychczas były zamknięte – mówi „Rzeczpospolitej" znany białoruski politolog Waler Karbalewicz. Wszystko dlatego, że od ponad 20 lat wyniki białoruskich wyborów parlamentarnych nie były uznawane przez zachodnich obserwatorów. Obecność w parlamencie dwóch niezależnych deputowanych poprawiło wizerunek reżimu.