Nie bój się, lecz uśmiechnij na pożegnanie prosto w mordy królów grypsery. / Niech śmierć będzie jak zaręczyny – antytezą śniegu i tych badyli [...]. / Niech ziarna pszenicy bezużytecznie gniją sobie w magazynach. / Niech przedszkolanki znęcają się nad dziećmi jak bestie. / Niech w kolejce po produkty spożywcze lud zamienia się w bydło. / A my spotkamy się jak co dzień o szóstej wieczorem w 1994 roku.
Zakamarki YouTube'a – nagranie z kasety VHS. Drewniana muszla koncertowa w parku. „Dawać Letowa!" – drą się nabuzowane alkoholem nastolatki, fani Grażdanskiej Oborony. Przypominający zahukanego ucznia chudzielec w cylindrycznych szkłach i rozciągniętym podkoszulku schowanym w wąskie dżinsy odpowiada ze sceny agresywnym tonem: „Letow jest tylko zwykłym człowiekiem, takim jak wy czy ja! Każdy młody człowiek świadomy rzeczywistości, w której żyje, powinien osiągnąć więcej niż on! Wierzcie tylko sobie, nikomu więcej". Po kilku minutach zespół zaczyna koncert. Muzyka jest grubo ciosana i wściekła, a jednocześnie liryczna i bezbronna. To jakieś nie wiadomo co – perkusista ledwo trzyma rytm, każda gitara gra co innego, wokalista wykrzykuje teksty, jakby na lekcji w klasie deklamował z trudem wyuczone na pamięć wiersze. Po piętnastu minutach z tłumu nawalonych dzieciaków zostaje pod sceną kilka osób. Zaraz potem na scenę wchodzi organizator i przerywa występ. Nieopodal na parkowych ławeczkach piknikują rodziny z dziećmi, babcie w chustkach i inni mieszkańcy podmoskiewskiego Dymitrowa, którzy przyszli tego dnia na festyn do Lasku Brzozowego.
W historii Słomianych Jenotów były ciekawsze koncerty niż ten. Niektóre przeradzały się w zbiorowe bijatyki muzyków z widzami, z użyciem sprzętów różnego rodzaju. Inne kończyły się po zagraniu dwóch numerów. Zdarzały się przypadkowe występy w klubach dla moskiewskich japiszonów, gdzie gwizdy zagłuszały zespół. Lecz przede wszystkim były to kwartirniki – dla wiernych fanów – w liczbie kilkunastu osób. Sytuacja w Lasku Brzozowym najlepiej odzwierciedla wrogie relacje Jenotów ze światem, w którym przyszło im żyć i który potrafili opisać jak mało kto. Udało im się odzwierciedlić ducha epoki, z którą nie chcieli mieć nic wspólnego. Protoplaści moskiewskiego punka egzystencjalnego w wielu rzeczach byli zaprzeczeniem samych siebie. To filologowie i kinomani, inteligenci z podupadających dzielnic-sypialni, którzy zaprzedali dusze kulturze punk w jej najbrudniejszej formie. To polityczni radykałowie śpiewający naiwne piosenki o lemurach, nerpach i wombatach. Kultywowali staroświecki szkolny romantyzm – jak z filmów dla młodzieży produkcji ZSRR. Pomimo alkoholowego, wyniszczającego trybu życia udało im się wyprodukować niezliczoną liczbę albumów, zinów i manifestów artystycznych – wszystko w warunkach chałupniczych, zgodnie z ideologią DIY (Do It Yourself, czyli „zrób to sam"). Stworzyli masę mitów na swój temat, wykreowali odrębny świat z własnym językiem, pojęciami, zasadami zachowania i kodeksem etycznym. Z własnymi bohaterami i podmiejską topografią. Deklarowali nienawiść do pieniędzy, sławy i społeczeństwa. Ich nagrania nie miałyby nigdy szans na emisję radiową, choćby ze względu na niespełniającą żadnych standardów jakość. Był to z ich strony zamierzony zabieg. Lecz wbrew wszystkiemu zostali dostrzeżeni i stali się kultowym zespołem. Aleksander Gorbaczow z popkulturowego magazynu „Afisza" pisze w poświęconej garażowej scenie Rosji lat dziewięćdziesiątych antologii „Piosenkami o ścianę": „Borys Usow, założyciel Jenotów, był autorem piosenek nieudolnych, lecz tnących jak brzytwa. Kruchych, lecz agresywnych. Niepoważnych, lecz jednocześnie bolesnych i bohaterskich. Odgrywały one rolę zasieków z kolczastego drutu, oddzielających wrażliwe dusze od rzeczywistości naszych lat dziewięćdziesiątych. Historia Słomianych Jenotów to historia w pełni świadomej, celowej porażki. Jest to więc historia wielkiego zwycięstwa".
Będziemy się wygłupiać
Utarło się, że na Zachodzie punk miał być kulturą społecznego protestu biednych przeciw bogatym. Jednak w ZSRR punk zaczęła robić wykształcona młodzież, buntująca się przeciw „robotniczej masie" – mentalnemu betonowi i odrapanej ścianie, którą tworzyło społeczeństwo. Borys Usow, zanim stworzył Słomiane Jenoty, był zahukanym okularnikiem z południowo-zachodnich przedmieść stolicy. A oprócz tego molem książkowym i maniakiem literatury science fiction. Swój późniejszy zespół założył z przyjacielem z dzieciństwa Rudkinem – obaj marzyli, że zostaną pisarzami i wstąpią kiedyś do Związku Literatów ZSRR. Początkowo Borys miał o muzyce jeszcze gorsze zdanie niż o futbolu („Piłkarze to zwykli siepacze"). Razem z Rudkinem namiętnie czytywali wydawaną w drugim obiegu literacką „bibułę" – książki były wtedy towarem deficytowym. A potem się zaczęło – Akwarium, Kino i inne. Jednym słowem, muzyka została zrehabilitowana. Usow wywodził się z radzieckiej inteligencji naukowo-technicznej. „To my, odpady cieplarniane z moskiewskiego getta" – śpiewał później. Osiedle Tiopłyj Stan [Ciepły Stan] zamieszkane było w większości przez rodziny pracowników naukowych. Pierwszym miejscem pracy Borysa była osiedlowa biblioteka dla dzieci – w ciemnym i ciasnym, zawalonym regałami piwnicznym korytarzu wypożyczał książki młodym czytelnikom. Gdy pewnego dnia w lokalnym radiowęźle puścił Akwarium, zyskał szacunek personelu. Zaczął myśleć o wydawaniu własnego samizdatu i dowiedział się o istnieniu Klubu Miłośników Fantastyki. Pod koniec lat osiemdziesiątych była to struktura o wiele lepiej rozwinięta od klubów rockowych – dzięki niej można było zdobywać trudno dostępne pozycje. Usow z Rudkinem, dwóch maniaków science fiction, postanowili więc uknuć intrygę. Podali się za odłam KMF z uralskiego Swierdłowska (dzisiejszego Jekaterynburga), który oddzielił się od Zarządu Centralnego z powodu różnicy zdań na temat twórczości braci Strugackich. Napisali do centrali KMF, że założyli własny klub miłośników literatury o nazwie Przybysz. Udawali, że są oficjalnie zarejestrowaną organizacją, wymyślali członków klubu i fikcyjnych pisarzy, za których pisali opowiadania. W centrali KMF uwierzono im i zaczęto przysyłać książki. Potem Borys z Rudkinem postanowili, że organizacja powinna mieć własny organ prasowy. To był rok 1990.
Początek nowej dekady to w Moskwie lodowaty punkowy huragan, który nadciągnął z Syberii. „To my, lód pod nogami majora!" – słychać było ze zwukozapisów (kiosków będących przegrywalniami kaset). Borysa też porwała ta fala – teraz oprócz Strugackich równie ważne stały się albumy Grażdańskiej Oborony Stało się oczywiste, że wydawana przez niego gazeta nie mogła dotyczyć już tylko fantastyki. Zwłaszcza że pojawiła się kolejna inspiracja – niszowe pismo „Kontrkultura". Samizdat rockowy lat osiemdziesiątych miał w ZSRR bogatą tradycję – „RIO", „Roxy", „Urlajt", „Ucho", „Zierkało"... Lecz u progu lat dziewięćdziesiątych najważniejszym tytułem stała się właśnie „Kontrkultura". Był to periodyk literacko-filozoficzno-muzyczny kontestujący zespoły rockowe z Moskwy i Leningradu, które „się skomercjalizowały", a za wzór stawiano składy z Omska, Nowosybirska i Tiumenia – Grażdanską Oboronę, Jankę, Bomż, Instrukcyję po Wyżywaniju [Instrukcję Przetrwania]. To właśnie dzięki „Kontrkulturze" punk z Syberii zyskał popularność w stolicy, nie tylko w kręgach stricte punkowych. Usow z Rudkinem stali się jej namiętnymi czytelnikami, a sztuka undergroundowa zajęła w ich życiu miejsce fantastyki naukowej. I tak, zamiast organu prasowego organizacji Przybysz, wykluła się „szumiąca mysz". Tytuł zina „Szumiała Mysz" tworzył kolaż pisanych przedrewolucyjną czcionką wyciętych z gazet liter, z twardym znakiem awangardowo wetkniętym pomiędzy dwa słowa. Wpływ futurystów widoczny był gołym okiem. To kalambur nawiązujący do popularnej pieśni Szumieł kamysz [Szumiały trzciny], dziewiętnastowiecznego romansu, intonowanego zazwyczaj w Rosji po pijaku – jak „Góralu, czy ci nie żal" w Polsce. „Szumiała Mysz" składała się z przeszło stu stron tekstu pisanego na maszynie, z dodatkiem kolaży z etykietek po browarach, przypadkowych prywatnych zdjęć i bezsensownych wycinków prasowych. Były w niej reportaże z festiwali, artykuły poświęcone syberyjskim punkom oraz... traktaty Usowa o kondycji współczesnej kultury światowej. Sporo wierszy, wycinki ze słowników dziwnych języków z całego świata, tłumaczenie ostatniego wywiadu z Bobem Marleyem, opowiadanie nikomu nieznanego pisarza ze wsi Nowokosino. I dewiza autorów: „Skoro państwo nie pozwala nam na odstrzał wszystkich ludzi na ziemi, będziemy się wygłupiać".