Na hasło: „robimy zadymę”, przestronną salę wypełnia zgiełk. A potem hasła zagrzewające do boju. Dwie osoby krzyczą: „buli”, reszta odpowiada: „hej”, i tak trzy razy. To okrzyk z igrzysk w Lillehammer. Ale są i przyśpiewki, które przez lata powstawały w racockim gimnazjum. Najbardziej znana to „Kiedy ranne wstają zorze”. Dalej jest jednak o polskich sportowcach, którzy „mogą wygrać”. Wszystko na melodię znaną z filmów o wojsku. Biało-czerwone czapki, koszulki, flagi. Na jednej napis „Racot”. I jeszcze gwizdki. Miały być dzwonki, ale o wniesieniu ich na stadion nie może być nawet mowy. Względy bezpieczeństwa.
– Do igrzysk przygotowujemy się od początku wakacji. Ale na trybunach nie będzie reżyserki. To życie dyktuje, jak dopingujemy – przekonują uczniowie gimnazjum w Racocie.
Jutro wyjeżdżają do Pekinu. Udział w igrzyskach to szkolna tradycja. Po raz pierwszy pojechali na igrzyska w 1992 roku.
Racot to niewielka wioska w Wielkopolsce. Przez lata miejscowość była znana ze stadniny koni. Od niedawna – także z miejscowego gimnazjum. Szkoła nosi imię Polskich Olimpijczyków i jest regularnie odwiedzana przez najbardziej znanych rodzimych sportowców. Uczniowie jeżdżą na igrzyska, mistrzostwa świata i Europy w koszykówce, szermierce, lekkiej atletyce.
Wszystko zaczęło się w latach 80., kiedy dyrektorem placówki został Wojciech Ziemniak, dziś poseł PO. – To była głęboka komuna, a ja przyszedłem do małej, wiejskiej szkoły. Pomyślałem: konie z sąsiedniej stadniny mają klapki na oczach. Trzeba zrobić coś, by takich klapek nie miały dzieciaki – mówi.