– Następny konflikt rozpocznie się od cyberataku – przekonywał kilka dni temu w San Diego amerykański admirał James Stavridis. Wtóruje mu coraz więcej wojskowych.
Przed rosnącym zagrożeniem zmasowanymi cyberatakami ostrzega w najnowszym biuletynie amerykański Departament Obrony. „Narzędzia, którymi posługują się hakerzy, są coraz tańsze, a ich umiejętności coraz bardziej wyrafinowane” – wylicza przyczyny. Wczoraj do ekspertów ostrzegających przed cyberwojną dołączył Międzynarodowy Instytut Spraw Strategicznych (IISS) w Londynie. W dorocznym biuletynie stwierdził, że nowe konflikty zbrojne będą się zaczynać od cyberataków.
– To nie dziwi. Przed wiekami, gdy nie było samolotów, nikt nie przypuszczał, że na niebie też można prowadzić wojnę. Cyberatak to kolejny etap rozwoju działań, które może wykorzystać agresor – mówi „Rz” brytyjski historyk wojskowości, autor wielu książek Iain Dickie. Konsekwencje wbrew pozorom mogą być porównywalne z tradycyjną wojną. – Podczas II wojny światowej atakowano całe miasta. Było dużo ofiar śmiertelnych. Tym razem takich ofiar nie będzie, ale cyberatak może sparaliżować życie codzienne całego kraju – podkreśla.
Cyberagresją można zniszczyć systemy informatyczne sieci energetycznych, banków, wojska. – To doprowadzi do załamania gospodarki. A jeśli hakerzy zaatakują systemy komunikacyjne, dany kraj nie będzie w stanie odpowiedzieć na ewentualną fizyczną agresję wroga. Z powodu braku łączności nawet karetka nie będzie mogła dojechać do chorego – wylicza Dickie.
Kilka dużych cyberataków już miało miejsce. Pierwszy – głośny na cały świat – został przeprowadzony w 2007 r. na instytucje rządowe i media w Estonii. Natychmiast uznano, że to odpowiedź Rosji na usunięcie z centrum Tallina pomnika Radzieckiego Żołnierza. Straty szacowano na dziesiątki milionów euro. W grudniu ubiegłego roku Korea Południowa o cyberatak oskarżyła Phenian, który w ten sposób miał wykraść jej tajne plany obronne.