W miastach, w których szpitale zawiesiły przyjęcia pacjentów na wiele zabiegów czy do specjalistów w związku z brakiem pieniędzy z kontraktu z NFZ, m.in. w Warszawie i Gdańsku, pacjenci zaczęli szukać innego ratunku. Szturmują oddziały ratunkowe.
– Obserwujemy, że w ostatnich miesiącach rzeczywiście na ostrym dyżurze pojawia się więcej pacjentów. Są to w dużej mierze osoby, którym zaostrzyła się choroba przewlekła – opowiada Piotr Dąbrowiecki, rzecznik prasowy Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Ich szpitalny oddział ratunkowy pomaga mniej więcej 150 osobom dziennie, z których część trafia później do szpitala na dłuższą hospitalizację.
Podobna sytuacja jest w Gdańsku. – Szacuję, że na nasz oddział ratunkowy trafia około 20 proc. pacjentów więcej niż rok temu o tej samej porze – informuje Tomasz Jędrzejczyk, wicedyrektor Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego. Zaznacza, że pacjenci potrzebują głownie pomocy w zakresie interny i chirurgii.
Tymczasem oddział ratunkowy powinien służyć do ratowania życia, czyli np. leczenia zawałów, złamań czy pomocy ofiarom wypadków. Zgodnie z ustawą o Państwowym Ratownictwie Medycznym oddziały ratunkowe obsługują pacjentów wymagających tylko pomocy nagłej.
Rzeczywistość wygląda jednak inaczej, gdyż ludzie przychodzą z bardziej błahych powodów, bo nie mogą się dostać do lekarza rodzinnego czy specjalisty. Przez to dyrektorzy szpitali narzekają, że nie wystarcza pieniędzy oddziałom ratunkowym na zajmowanie się wszystkimi chorymi. Jednostki te generują długi lecznicom.