Powściągliwi na ogół berlińczycy wymieniali głośno uwagi, oburzali się, chichotali. Do takich zachowań sprowokowała ich "Sztuka z dwóch Germanii. Czasy zimnej wojny". 44 lata podziału kraju na dwa wrogie sobie państwa; 38 lat istnienia w Berlinie betonowego, odrutowanego muru długości 155 km. Jego demontaż zaczął się 9 listopada 20 lat temu.
Jak przystało na jubileuszowe wydarzenie, "dwom Germaniom" nadano monumentalny wymiar. Ponad 350 obrazów, rzeźb, instalacji, zdjęć; 120 autorów, wśród nich – najznamienitsze nazwiska: Beuys, Kiefer, Baselitz, Polke, Richter, Immnendorf, Penck, Tübke, Vostel. Układ chronologiczny, materiał podzielony na pięć tematów: "Kontynuacja czy nowy początek" (to w latach 40.), "Wokół wyobrażenia człowieka" (następna dekada), "Trauma przeszłości" (lata 60.), "Współczesność" (do końca lat 70.) i na finał – "Maniacka niemiecka normalność".
Najważniejsza kwestia: czy w ekspozycji widać różnice ideologiczne?
Teoretycznie twórcy z enerdówka hołdowali zasadom realizmu socjalistycznego, zaś w landach federacji artyści ciążyli ku zachodniej awangardzie. Jednak ze zdumieniem skonstatowałam, że żelazna kurtyna miała mniejszy wpływ na kulturę, niż chciałyby władze. Na wystawie jest zaledwie kilka prac wypoconych pod dyktando sowieckiej propagandy. Jakby celowo umieszczonych ku uciesze widzów. Tuż przy wejściu obserwowałam grupkę zaśmiewającą się z quasi -dokumentalnego filmu o "zbawcy" świata Stalinie. Rok 1945, Soso przylatuje do Berlina aeroplanem, spływa na ziemię niczym anioł w białym mundurze; ciśnie się doń tłum uszczęśliwionych, wdzięcznych Niemców. Chyba nikt nie uwierzył w tę bajkę. Tym bardziej że nieopodal przedstawiono fotografie Drezna wykonane w nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku. Na zdjęciach – obraz pandemonium, efekt nalotu dywanowego.
Skłonność do ekspresji uchodzi za typowo germańską cechę. Coś w tym jest. Kiedy w latach 70. podziękowano abstrakcji i konceptualizmowi, a ich miejsce zajęło "dzikie" malarstwo, nasi zachodni sąsiedzi znaleźli się w światowej czołówce. Co zaskakujące – na mistrzów Neue Wilde wysforowali się artyści pochodzący z demoludów, którym udało się umknąć za mur. W NRD – gnębieni dysydenci, w RFN – bożyszcza. Sztandarowe przykłady, to Gerhard Richter, A.R. Penck, Georg Baselitz. Cała trójka z Saksonii. Wtedy agresywni, drapieżni – dziś obłaskawieni klasycy.