W pustynnym pejzażu zmagają się ze sobą car Mikołaj II i cesarz Wilhelm II, nadzy jak ich Bóg stworzył. Dookoła inni europejscy władcy, też pozbawieni odzieży. Czy można się dziwić, że w 1907 roku dzieło uznano za niecenzuralne? Naprzeciwko tego płótna – późniejsza o 40 lat praca Biegasa: Piłsudski piękny jak manekin na abstrakcyjnym tle. Obok równie urodziwi Stalin, Hitler, de Gaulle…
Kontrast pomiędzy tymi eksponatami szokuje. Tym ciekawiej zobaczyć, jakimi meandrami poruszał się po sztuce Bolesław Biegas. Okazją – monografia przez trzy (!) dni pokazywana na warszawskiej ASP.
Ta twórczość zapada w pamięć. Osobna, oryginalna, rządzi się sprzecznościami. Mieszanka wielkiego talentu i tandetnego gustu. Z jednej strony – metafizyka i poezja, z drugiej – skłonność do naiwnego demonizmu.
Przyczyn tej niespójności należy szukać w biografii autora i oczywiście w zawiłościach jego psychiki. Początki błyskotliwej kariery Biegasa (ur. 1877 r.) przypominają amerykański sen: od wiejskiego pastuszka sieroty do paryskiego stypendysty bon vivanta. Po drodze zdarzyły się jeszcze skandal w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych zakończony relegowaniem ze studiów i natychmiastowa... rekompensata w postaci zaproszenia do grona wiedeńskiej secesji.
W tym samym 1901 roku Biegas na stałe osiadł w Paryżu. Nawet tam dostrzeżono jego indywidualność. Komplementowali go krytycy Apollinaire i Salmon, futurysta Marinetti, surrealista Soupault. Sukces! Artysta pracował jak w gorączce, dużo wystawiał. Romansował z hinduską księżniczką, co wpłynęło na „orientalną”, przebogatą ornamentykę obrazów.