Coś, co wygląda jak wielki egzotyczny kwiat, okazuje się kłębowiskiem szmat; koronkowy abażur kinkietu przy bliższym oglądzie staje się układem scalonym przestarzałego urządzenia; milusie szare futerko schowane za pleksi objawia się jako zbity w „koty” kurz.
M.M. (oby stała się godna poprzedniczek używających tych samych inicjałów), 30-latka z Krakowa, jest mistrzynią mistyfikacji. Od kilku lat (obroniła dyplom w 2004 roku) pozwalam jej wodzić się za nos, wdzięczna za to, że mnie zaskoczy i rozbawi.
Tytuł obecnej wystawy brzmi „Albo – Albo”. Inaczej mówiąc, na dwoje babka wróżyła. Adekwatne w przypadku sztuki Markiewicz.
Oto coś, co z daleka wygląda jak kawałki wykładziny. Wesołej, w nieregularny wzór. Z bliska rzecz się wyjaśnia: w 16 miejscach wymontowano z podłogi płyty i powstałe wyrwy zapełniono… miniaturowymi kłębuszkami włóczki. Nieopodal toczą się pod nogami wielokrotnie większe kłęby uwite z wełnianych nici. Ten sam surowiec, a wrażenie odmienne. Decydujące znaczenie ma skala – duże kule kojarzą się np. z futbolem.
Ściany galerii zdobią obiekty-obrazy. Sześcienne formy z cienkiego drutu wypełnione farszem. Na pierwszy rzut oka przypomniały mi krojone w poprzek, zrolowane tortille. Niestety, naleśniki Markiewicz są niejadalne. Zamiast past, mięs i jarzyn artystka użyła grubych tekstyliów – gąbek, kawałków koców i dywanów.