Już w pierwszej połowie lat 70. pana obrazy były sprzedawane w Stanach Zjednoczonych nawet po 5 tys. dolarów za obraz. Zastanawia się pan, ile będą warte za 100 lat?
Wojciech Fangor:
Ja w ogóle nie rozumiem, skąd wzięło się to powodzenie. „Koła" zacząłem malować w 1958 r. Dużą produkcję tych obrazów miałem w latach 60. Wtedy nie budziły ani zainteresowania, ani uznania. Później przyszedł okres, gdy w ogóle nikt nie chciał na nie patrzeć. Kiedy starałem się wstawić je do jakiejś galerii, słyszałem krótkie: „Nie!". I nagle, po latach, ta rzecz zakwitła tu, w Polsce. Nieoczekiwanie za granicą zaczęto poszukiwać moich obrazów. Zagraniczne galerie, np. Szpringer z Berlina, nagle zaczęły do mnie telefonować, czy mam „Koła", bo oni mają klientów, którzy szukają tych obrazów. Zaczęto szukać tych obrazów zwłaszcza w Stanach, bo tam było ich najwięcej. W te poszukiwania włączyli się polscy kolekcjonerzy, np. Krzysztof Musiał czy bracia Bieńkowscy. Nagle uznano, że moje „Koła" to coś ważnego w dziejach polskiej sztuki (śmiech).
Za 100 lat na pewno moje powodzenie ekonomiczne nie będzie mnie zupełnie interesować... (śmiech). Ale każdy z nas ma pewnie w sobie taką potrzebę nieśmiertelności, zostawienia czegoś po sobie. Artysta ma nadzieję, że historycy sztuki za 100 lat zaczną się doszukiwać nowych znaczeń, komentować, publikować nowe teksty. Artysta na pewno mniej lub bardziej świadomie pragnie, by jego działalność nie umarła razem z nim.
Rynek sztuki może podtrzymywać tę nieśmiertelność?