45 lat temu, 15 sierpnia 1967 roku, zmarł René Magritte. Tekst z archiwum tygodnika "Przekrój"
Kiedy świeżo koronowany belgijski król Leopold III chciał wydać bankiet na cześć „największego malarza małej Belgii", a przy okazji zamówić u niego obraz, ten pokornie się zgodził.
Trudno odmówić królowi, nawet jeżeli nie znosi się publicznych wystąpień, sympatyzuje z partią komunistyczną, a młodość spędziło się z artystami przekładającymi dobry żart nad dobry wiersz. René Magritte nie wytrzymał jednak. Kilka godzin przed uroczystością zadzwonił do mistrza ceremonii z informacją, że niestety wypalił papierosem dziurę w swoim smokingu i z tego powodu nie może zjawić się na przyjęciu.
W tej historii zawiera się cały Magritte: wadzący się z autorytetami mistrz autokreacji, wywracający ustalony porządek czy to przez malowanie nocnego pejzażu pod słonecznym niebem, czy przez drwienie z monarchii. A z drugiej strony to malarz, który stał się symbolem surrealizmu już za życia, brukselski mieszczanin, artystyczny prowokator akceptowany przez bogatych kolekcjonerów, koronowane głowy i oświeconych burżujów. Zresztą Magritte – jak inni surrealiści urodzeni około 1900 roku (on sam przyszedł na świat w roku 1898) – do końca życia tkwił jedną nogą w spatynowanym XIX wieku i jego wyobrażeniach na temat kobiet i erotyzmu, drugą zaś mocno stał w wieku XX i nowoczesności.
– Z przymrużeniem oka w „rewolucyjny" sposób analizował w swojej sztuce stosunek słowa do obrazu. Wraz z innymi belgijskimi surrealistami kpił z wszelkich przejawów nacjonalizmu (jak choćby na zdjęciu, na którym z głupimi minami salutują flagę) – mówi Agnieszka Taborska, autorka książki „Surrealizm. Spiskowcy wyobraźni". – W życiu prywatnym stanowił jednak zaprzeczenie artystycznej cyganerii. Całe życie spędził z jedną żoną Georgette, którą bez przerwy malował. Rzecz nie do wyobrażenia w pokoleniu choćby abstrakcyjnych ekspresjonistów! Pracował w mieszczańskim salonie, odstawiając sztalugi, gdy przychodziła pora obiadu. Nosił się po staroświecku jak dżentelmen z jego obrazów. Odbywająca się w 2011 roku w liverpoolskim Tate retrospektywa rozbijała obraz Magritte'a jako statecznej ikony XX-wiecznego malarstwa, malarza panów w mieszczańskich melonikach i trzyczęściowych garniturach, pędzących w nieznane dżokejów, fajek i cyprysów.