Siudmak: Los zawsze jest mądrzejszy

Ciężko pracowałem, ale przełomowe momenty przychodziły zawsze nieoczekiwanie - mówił "Rz" Wojciech Siudmak. Malarz obchodzi dziś 70. urodziny

Publikacja: 10.10.2012 01:01

Wojciech Siudmak

Wojciech Siudmak

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Wojciech Siudmak

urodził się w 1942 roku w Wieluniu, studiował w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; od 1966 roku mieszka i tworzy we Francji. Jest uważany za czołowego przedstawiciela realizmu fantastycznego.

Wywiad z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Jest pan człowiekiem, który zyskał sławę na zachodzie Europy i w Stanach. Po latach wrócił pan do rodzinnego Wielunia, by zbudować tam pomnik. Co ma on upamiętniać?

WOJCIECH SIUDMAK:

Moje miasteczko stało się jedną z pierwszych ofiar II wojny światowej. Wieluń zupełnie zniszczono i z tego powodu przypada mu szczególna rola. Chciałem przekazać miastu w darze rzeźbę mojego projektu: dwie głowy jak planety zwrócone ku sobie - symbol bliskości, harmonii. Kopia rzeźby z Wielunia przekazana zostanie do jednego z miast pokoju - takimi są Hiroszima, Nagasaki, Guernica. W zamian Wieluń otrzyma kopie tamtejszych rzeźb - tak zacznie się ekspozycja plenerowa.

Choć wcześnie opuściłem Wieluń, to pozostanie on dla mnie szczególnym miejscem. Tam przy lekturze mitologii i książek Juliusza Verne'a kształtowała się moja wrażliwość. Tam z jakiejś szafy wyciągnąłem atlas anatomiczny - tak zaczęła się trwająca do dziś fascynacja budową ciała. Pamiętam to wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Jako mały, może czteroletni chłopiec porwałem kapelusz ojca i pobiegłem do parku, gdzie spacerowałem i kłaniałem się wszystkim napotkanym. To była kurtuazja, a nie mania wielkości (śmiech). Wieluń - jak go zapomnieć?

Upłynęło jednak wiele czasu od chwili, gdy opuścił pan nie tylko rodzinne miasteczko, ale także Polskę. W 1966 roku pojechał pan na wycieczkę, z której już nie wrócił na stałe do ojczyzny.

Chciałem się czegoś nauczyć, przygotować dyplom. Planowałem zwiedzać muzea, poznać obrazy mistrzów. Chciałem wypłynąć na szersze wody: zostać malarzem, dokonać czegoś w życiu. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogę zrobić karierę. Uważam zresztą, że wbrew temu, co twierdzą niektórzy psychologowie, w sztuce zaplanowanie sukcesu nie jest możliwe.

Co zatem zadecydowało o powodzeniu?

Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć. Ciężko pracowałem, ale przełomowe momenty przychodziły zawsze nieoczekiwanie. Wszelkie próby pokierowania precyzyjnie moim losem spalały na panewce, zawsze było na coś za wcześnie. Wygląda na to, że droga każdego z nas jest określona wcześniej, wytyczona. Los zawsze jest mądrzejszy. Ze zdziwieniem obserwuję, że niektóre z moich obrazów zaczynają interesować ludzi dziesięć lat po tym, jak zostały namalowane. Dlaczego tak się dzieje? Nie rozumiem. Maluję zawsze dla siebie. Chcę coś powiedzieć bez względu na wysiłek i reakcję odbiorców.

Jakie było pierwsze zamówienie?

To był czas szlachetnego snobizmu. Ludzie interesowali się malarstwem, mieli pieniądze i kaprysili - chcieli mieć na ścianie coś innego niż sąsiad. Galerie rosły jak grzyby po deszczu, nie brakło mecenasów. Myślę jednak, że pierwszym poważnym wyzwaniem i wyróżnieniem było zamówienie przez dyrekcję festiwalu w Cannes trzech obrazów z myślą o przyszłych plakatach. W malarstwie odnalazłem wreszcie spokój i zacząłem mówić własnym głosem.

Jak to się stało, że tyle osiągnął człowiek pochodzący z prowincjonalnego Wielunia...

Myślę, że miejsce urodzenia nie ma wielkiego znaczenia dla realizacji marzeń. Człowiek przychodzi na świat z pewną energią. I tylko to się liczy. W moim domu w Wieluniu jakimś cudem znalazły się reprodukcje Rubensa, Ingresa, Rembrandta, Matejki, Wyczółkowskiego. To dziwne, bo nikt z rodziny nie malował. Mając 10 lat, kopiowałem te prace, zresztą z fatalnych reprodukcji wyciętych z "Przyjaciółki" czy "Przekroju", i płakałem, bo nie potrafiłem dochować wierności oryginałowi.

W liceum plastycznym w Warszawie trafił pan do klasy profesora Włodzimierza Tiunina - pedagoga najbardziej chwalonego przez absolwentów liceum. Podobno już wtedy zdobył pan warsztat malarski.

Tiunin był wspaniałym człowiekiem, któremu zależało tylko na rozwoju wychowanków. Cieszył się z naszych postępów, przekazywał wiedzę z zamiłowaniem. Dzięki niemu wcześnie poznałem wszystkie techniki: rycinę, rysunek, akwarelę, olej, rzeźbę... To, co nam powiedział, wystarczyło, żeby, nie oglądając się na nikogo i na nic, dalej iść przez życie. Zapamiętałem go jako idealistę i altruistę. Był pozbawiony jakichkolwiek pretensji co do własnej sztuki. Kiedyś zaprosił mnie i mojego kolegę do pracowni - byliśmy największymi zapaleńcami. Pokazywał nam, gdzie pracuje, jak mieszka. Traktowałem wizytę jak wielkie wyróżnienie. Profesor Tiunin zastępował wtedy rodzinę, której bardzo mi brakowało. Gdy opuściłem dom, miałem trzynaście lat, przez pierwsze miesiące w bursie czułem się bardzo samotny. Podobny los dzielił ze mną Krzysztof Kieślowski. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. On stracił ojca dużo wcześniej.

Z wakacji przywoziliśmy prace, zanosiliśmy je do pracowni i wspólnie omawialiśmy. Na mnie też przyszła kolej. Malowałem wtedy pod Picassa i Matisse'a. Uczniowie rozsiedli się na środku sali, a ja stanąłem przy drzwiach. "Interesujący rysunek, ładna płaszczyzna" - słyszałem od nich. A oglądali prace, które zrobiłem zaraz po tym, jak usłyszałem od ojca, że jest śmiertelnie chory. Podczas obiadu tata powiedział, że to nie potrwa długo, że ciężko choruje na serce... Jak taki młody człowiek - byłem wówczas w trzeciej klasie - może unieść podobny ciężar? Rzuciłem się do rysowania i mierzyłem się z dramatem. Ale w klasie nikt tego nie zauważył! Patrzyli na rysunki jak na dekoracje. Nie słyszeli mojego krzyku. Myślę, że właśnie wtedy przestałem wierzyć w abstrakcję. Deformacje Picassa, dekoratywność Matisse'a - moich idoli - wydały mi się nagle zupełnie pozbawione sensu. Nie chcę uogólniać tego odbioru - to moja osobista ocena.

Potem zaczął pan studia na warszawskiej ASP. Jak ten czas wpłynął na pana sztukę?

"Wyjdź z tego!" - to słyszałem najczęściej. Myślałem wtedy: jak to? Mam zrezygnować z zarodka doświadczenia? Tam oduczano nas opanowanego warsztatu - zabawne, prawda? Profesorowie po prostu nie lubili studentów, którzy za dużo wynieśli z liceum. Nazywano to zmanierowaniem. Poczuliśmy się zdezorientowani.

Trafił pan także do pracowni znakomitego plakacisty Henryka Tomaszewskiego. Czego się pan od niego nauczył?

Pomimo szacunku dla jego osoby muszę przyznać z bólem, że niczego. Mój pierwszy kontakt wyglądał następująco: profesor zadał temat "W jedności siła". Wszyscy studenci zrobili pokornie to, co akurat było w stylu mistrza i modne, jakieś grupy, rower - tandem itp. plakatowe sztuczki. Ja z kolei narysowałem obnażony, napięty biceps w ujęciu anatomicznym: mięsień złożony ze ścięgien i włókien. Profesor popatrzył na moją pracę z obrzydzeniem i spytał: Co to w ogóle jest? Ja na to odparłem w duchu: Jeśli pan nie szanuje moich twórczych poszukiwań, to ja tu więcej nie wrócę. No i tak się skończyło. Minimalna ingerencja w mój świat oburza mnie. Nie znoszę tego, gdyż nasza osobowość to najcenniejszy element twórczy.

Tomaszewski bywał despotyczny?

Nie posiadał rangi Tiunina! Profesor był zamknięty na inne spojrzenie. To nie krytyka, po prostu znalazłem się w niedobrym czasie w niedobrym miejscu z ludźmi, których nie interesowałem. Wyjazd do Paryża przyszedł więc w samą porę. Mojej abstrakcji nikt tam nie chciał oglądać, teczki z pracami zamykano bez dłuższego oglądania. Pewien facet, właściciel galerii, spytał mnie: A w ogóle to jak pan się nazywa? - Siudmak. - Panie, z takim nazwiskiem to się nic nie da zwojować! Paryż więc pomógł mi zamknąć definitywnie etap abstrakcyjny, który okazał się dla mnie ślepym zaułkiem. Po studiach poświęciłem dziesięć lat ciężkiej pracy, żeby wrócić do rysunku i kolejne dziesięć, żeby nauczyć się dobrego malarstwa.

Niektórzy zwolennicy nowych prądów w sztuce zarzucają panu, że uprawia pan malarstwo bardzo tradycyjne, wnoszące niewiele nowego, efekciarskie. Co pan na to?

Krytycy, którzy formułują podobne opinie, nie ogarniają sztuki w szerokim znaczeniu. Realizm fantastyczny, surrealizm, który i ja tworzę, jest bowiem kierunkiem przebiegającym pionowo przez historię sztuki. Nie goni zygzakiem po poziomej płaszczyźnie, aby zebrać uczniów, naśladowców i zwolenników "izmów". W każdej epoce znajdowali się nieliczni i oryginalni artyści, którzy czerpali energię z wyobraźni, z wizji. Ja czuję się spadkobiercą Breughla, Boscha i surrealistów, ale realizm fantastyczny istniał już w starożytnym Egipcie.

To, że dziś ktoś urządza happening i uważa się za twórcę awangardowego, nie znaczy wcale, że ma coś do powiedzenia. Można, jak to zrobił ktoś we Francji, utoczyć sobie krwi, wymieszać z kaszą, zrobić kiszkę i potem ją zjeść. W sztuce nastąpiło teraz niesamowite pomieszanie pojęć. Teatralny gest, do którego dodaje się jakiś malarski rys, mechanikę, wideo, muzykę - wcale nie musi dawać nowej wartości. Popularne i modne kierunki przemijają. W latach osiemdziesiątych okazało się na przykład, że stosy abstrakcyjnych płócien, które namiętnie kupowano i kolekcjonowano, nie są naprawdę wiele warte, kryzys otrzeźwił rynek. Myślę też, że pod płaszczykiem abstrakcji udało się sprytnie ukryć najzwyklejszy kicz, przemycono wiele "awangardowych" jeleni na rykowisku. Więcej może niż w malarstwie realistycznym. Nieznośna jest też plaga kopiowania tych, którym się powiodło. Kiedy pojawił się Picasso, wszyscy zaczęli malować jak on, do znudzenia powtarzali też po Warholu, po Ivie Kleinie, Pollocku. Uważam, że to po prostu wygodny i mierny współczesny akademizm. Tak jest przynajmniej we Francji.

Wiadomości o śmierci sztuki sztalugowej okazały się chyba mocno przedwczesne. Czy teraz nie obserwujemy jej odrodzenia?

Owszem. Przecież sztuka polega na tym, że pewne nurty zamierają, inne odżywają. Choćby Michał Anioł. Był świadkiem odnalezienia w ruinach Złotego Domu Nerona w Rzymie antycznej rzeźby zatytułowanej Grupa Laokoona. Dzieło z II lub I wieku przed Chrystusem wstrząsnęło artystą. Proszę spojrzeć, jaki ogromny, ponadpiętnastowiekowy łuk zatoczyła wtedy sztuka. Teraz w obliczu strasznego spustoszenia wierzę, że również należy spodziewać się powrotu do źródeł. Z paryskiej perspektywy obserwuję np. bezustanne pielgrzymki Amerykanów: do dalszego rozwoju niezbędne jest przecież otarcie się o katedrę Notre Dame, o dzieła tworzone przez wieki.

Październik 2004

Wojciech Siudmak

urodził się w 1942 roku w Wieluniu, studiował w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; od 1966 roku mieszka i tworzy we Francji. Jest uważany za czołowego przedstawiciela realizmu fantastycznego.

Pozostało 98% artykułu
Rzeźba
Ai Weiwei w Parku Rzeźby na Bródnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Rzeźba
Ponad dwadzieścia XVIII-wiecznych rzeźb. To wszystko do zobaczenia na Wawelu
Rzeźba
Lwowska rzeźba rokokowa: arcydzieła z muzeów Ukrainy na Wawelu
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl