Nie sposób mówić o sztuce XX wieku, pomijając rolę, jaką odegrał dla pojawienia się pierwszych awangardowych ugrupowań Paul Cézanne. Zarówno Matisse, jak i Picasso dostrzegali w nim „ojca nas wszystkich". Najsłynniejsze są jego geometryzujące martwe natury, a także pejzaże góry Saint Victoire, naprzeciwko której znajdowała się jego pracownia na peryferiach Aix-en-Provence, francuskiego miasteczka położonego niedaleko Marsylii.
Mało jednak kto zdaje sobie sprawę, że wśród prawie tysiąca obrazów, jakie namalował ojciec chrzestny kubizmu, jest ponad sto pięćdziesiąt portretów i autoportretów.
Skadinąd wart zauważenia jest też fakt, że słowo „autoportret" pojawiło się we francuskim słowniku dopiero około 1950 roku. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że przez stulecia autoportrety nie były postrzegane jako oddzielna kategoria artystyczna i kwalifikowano je zazwyczaj jako portrety „himself". Kładło to nacisk na techniczny aspekt pracy artysty.
Sytuacja ta diametralnie zmieniła się w ciągu ostatniego stulecia, kiedy do głosu doszła interpretacja, a przede wszystkim introspekcja. Inaczej mówiąc, od momentu kiedy artyści zaczęli koncentrować się na przekazywaniu stanów ich duszy, uważając fizyczne podobieństwo za sprawę drugorzędną. Najznakomitszym przykładem są autoportrety Francisa Bacona.
Cézanne portretował siebie samego z częstotliwością porównywalną do woli uwieczniania się na płótnie, która charakteryzowała XVII-wiecznego flamandzkiego malarza Rembrandta. Drugą osobą, która z cierpliwością pozowała dla samotnika z Aix, była jego wieloletnia towarzyszka życia Hortense Fiquet. Skądinąd miała ona zdecydowanie więcej szczęścia niż wiele innych przyjaciółek XIX-wiecznych artystów. Cézanne przyznał się do ojcostwa dziecka, które zrodziło się z ich związku, i poślubił matkę swego syna „zaledwie" po 15 latach wspólnego pożycia.