Jak się grało na festiwalu w Roskilde, gdy weszliście na scenę po Bobie Marleyu, a przed nią były tysiące fanów?
Józef Skrzek:
To był piękny prezent na moje urodziny 2 lipca 1978 r. Marley stał otoczony swoimi chórzystkami, zziajany, a my stremowani. Potraktował nas bardzo życzliwie, mówił, że jesteśmy partnerami. Wiedział, skąd jesteśmy. Na ten duński koncert przemyciłem w samochodzie naszego gitarzystę Antymosa Apostolisa, który nie miał paszportu. Przejechał granicę z dokumentem podobnego do niego technika SBB o pseudonimie Hindus. Dla Marleya warto było zaryzykować.
Byliście artystami zza żelaznej kurtyny, a jednak Europa stała przed wami otworem.
Ćwiczyliśmy ciężko całymi dniami i mieliśmy znakomitych menedżerów z Włoch i Niemiec. Zainwestowali w nas i mocno pracowali nad promocją. W recenzjach o zespołach spod znaku rocka symfonicznego pisano o Pink Floyd, Genesis, Yes, ale o nas też. Poznaliśmy się z Genesis i Yes. Reprezentowałem firmę dystrybuującą najnowocześniejsze syntezatory Mooga, której szefem był Keith Emerson. Byłem w jednej paczce z Rickiem Wakemanem i Patrickiem Morazem. Koledzy z polskiej branży pobudowali restauracje i kwiaciarnie, a my inwestowaliśmy w sprzęt. Mieliśmy własne ciężarówki i nagłośnienie. Może i mogło nam lepiej pójść na Zachodzie, ale byliśmy sentymentalni. Menedżerowie zapraszali nas w Alpy, a my wracaliśmy za żelazną kurtynę, graliśmy za psie pieniądze, ale dla wspaniałej publiczności. Byliśmy dla niej synonimem wolności. W Brnie oglądało nas 50 tysięcy ludzi.