Demokracja po polsku, czyli pogarda elit

Mam wrażenie, że ci, którzy dzielili Polaków na bydło i niebydło, na elitę i watahę, na demokratów zachodnich i pisneyland, naprawdę nie dostrzegali, że niewiele ich różni od tych, którzy swego czasu tropili zaplutych karłów reakcji – pisze znana socjolog Barbara Fedyszak-Radziejowska.

Aktualizacja: 03.01.2008 05:32 Publikacja: 03.01.2008 05:00

Demokracja po polsku, czyli pogarda elit

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Nie minęło jeszcze 100 dni nowej władzy, a większość trudnych problemów Polski została – zdaniem mediów – rozwiązana. W polityce zagranicznej same sukcesy: traktat lizboński podpisany, Rosja otwiera swój rynek na mięso z kilku polskich przetwórni i na mleko z kilku mleczarni, a kanclerz Angela Merkel uśmiechała się do Donalda Tuska tak serdecznie, że nie zauważył, iż sukces mięsny trzeba liczyć podwójnie. Interwencja kanclerz Niemiec u prezydenta Rosji w sprawie mięsa okazała się jedynym przyjaznym gestem wobec polskiego gościa. Nikt w mediach nie pyta, dlaczego ta interwencja była możliwa dopiero teraz, podobnie jak nikt nie odpowiada na pytanie, dlaczego rosyjska blokada „mięsna” trwała dokładnie tak długo, jak rządy PiS w Polsce. Byłoby, mimo wszystko, wstyd, gdyby dobre relacje Polski z Rosją i Niemcami zależały głównie od „słusznego” zdaniem naszych sąsiadów wyboru Polaków.

Demokracja demokracją, a dobre relacje z Europą zależą od poprawności polskiego demosu. Premier Tusk po powrocie z Brukseli dzielił się z nami radością unijnych polityków – dziękowali mu za poprawę stosunków z Rosją. Wprawdzie to Rosja uzyskała, co chciała – ustępstwo Polaków w sprawie OECD i separatystyczne rozmowy z polskim ministrem rolnictwa – ale sukces ma wymiar europejski. Zapowiadana szybka wizyta Tuska w Rosji przywróci zakłócony rządami PiS porządek, kierunek odwiedzin pozostanie jednostronny.

Kolejny graniczący z cudem sukces „wszystkich” to wejście Polski do strefy Schengen. Zapomnieliśmy, kto ze strony Polski negocjował traktat lizboński, kto uzyskał przedłużenie nicejskich zasad podejmowania decyzji w Radzie Europejskiej, kto postanowił dołączyć do brytyjskiego protokołu wyłączającego obowiązywanie Karty praw podstawowych w Polsce i kto przygotował nasze granice do otwarcia.

Charakterystyczna uchwała sejmowa nie mówi o zasługach, tylko o błędach w negocjowaniu traktatu – sukces jest europejski, błąd – czyli podpisanie (?!) protokołu brytyjskiego – jest oczywiście pisowski.

W kraju też same sukcesy. Nowemu rządowi udała się rzecz niemożliwa – w kilka tygodni zlikwidował korupcję. Wystarczy uważnie przeczytać nazwę obiecywanej przed wyborami i właśnie tworzonej komisji sejmowej. Przed wyborami miała powstać, by wyjaśnić wszystkie okoliczności afery gruntowej w Ministerstwie Rolnictwa, przecieku, tajemniczych związków między znanym biznesmenem i ministrem spraw wewnętrznych i administracji, a także wszystkie okoliczności łapówki przyjętej przez była posłankę PO.

Okazało się, że to niepotrzebne, już wiadomo, że nie było afer, problemem jest kwestia „nielegalnego wywierania wpływu przez członków Rady Ministrów, komendanta głównego policji, szefa CBA oraz szefa ABW na funkcjonariuszy policji, CBA, ABW, prokuratorów i osoby pełniące funkcje w organach wymiaru sprawiedliwości w celu przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków. A jednak, jak wynika z zacytowanej nazwy komisji, to minister Janusz Kaczmarek miał rację. Wszystko to, co pokazali nam 31 sierpnia prokuratorzy na temat domniemanego przecieku, było nielegalnym wywieraniem wpływu i całe szczęście zostało ukrócone licznymi dymisjami w prokuraturze.

niepotrzebnie sugerował konieczność przesłuchania byłego ministra obrony Aleksandra Szczygło przez prokuraturę wojskową w sprawie polskich żołnierzy oskarżonych o popełnienie zbrodni w Afganistanie, ale domyślam się, że to nie jest żadne wywieranie wpływu, a jeśli nawet jest, to całkowicie legalne.

Do sukcesów nowego rządu można zaliczyć także oszczędności w IPN. Już nie jest potrzebny duży budżet, bo Sąd Najwyższy orzekł, że sędziowie czasu wojennego musieli stosować dekret o stanie wojennym, orzekając o czynach popełnionych między 12 a 16 grudnia 1981 roku. Tym samym wiele spraw prowadzonych w IPN straciło znaczenie. Co więcej, prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki stwierdził (jeśli prasa wiernie cytuje jego opinię), że nie można mówić o obowiązku kontroli przez dany sąd konstytucyjności dekretu o stanie wojennym, bo PRL nie była – tak jak dzisiejsza Polska – demokratycznym państwem prawnym. Rozumiem (jeśli się mylę, to proszę o sprostowanie), że w PRL niebędącym demokratycznym państwem prawnym można było robić wszystko. Co za ulga, przeszłość uległa całkowitej anihilacji.

Jest naprawdę dobrze, także III RP okazała się wolna od afer (może poza aferą ministra Lipca), sprawa Lwa Rywina to medialny mit, a fakty ujawnione w trakcie prac komisji sejmowej okazały się fikcją. To Anita Błochowiak i Leszek Miller mieli rację;. Zbigniew Ziobro jest – przepraszam byłego ministra sprawiedliwości – „zerem”, a korytarze w Agorze są niewątpliwie pionowe. Tak można sądzić dzięki wyrokowi uwalniającemu Aleksandrę Jakubowską od podejrzeń, ze manipulowała ustawą o radiofonii i telewizji. Ocena sędziego, że „samo stawianie takiego zarzutu sprawia wrażenie szukania paragrafu na człowieka” świetnie wpisuje się w dzisiejszą rzeczywistość. Dla pełnej rehabilitacji konieczne jest włączenie Millera, obok minister Elżbiety Chojny-Duch do prac rządu. Może o tym rozmawiali swojego czasu obecny i były premier.

Dlaczego tym wszystkim decyzjom, czystkom, kontrowersjom towarzyszy sielankowy nastrój większości mediów? Dlaczego decyzje, które w wykonaniu polityków PiS piętnowano by przez 24 godziny na dobę, w wykonaniu liderów Platformy cieszą większość komentatorów?

Odpowiedź zwykle brzmi: bo takie są poglądy większości dziennikarzy, ekspertów i większości wyborców 2007 roku. To odpowiedź mało przekonująca i to nie tylko dlatego, że demokracja liberalna szanuje także poglądy przegranych. Podobnie wrogi i szyderczy stosunek do rządzących demonstrowano wcześniej dwa razy – wobec rządu Jana Olszewskiego i wobec rządów AWS, szczególnie po wyjściu Unii Wolności z koalicji. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z medialnym niszczeniem formacji, które mogły stać się realną alternatywą rządzącej po 1989 roku ekipy. Innymi słowy, skutecznie zablokowano perspektywę ustabilizowania się dobrze działającego systemu demokratycznego, z autentycznie podzieloną sceną polityczną i co najmniej dwoma realne istniejącymi i zdolnymi do sprawowania rządów siłami politycznymi rywalizującymi o wyborców.

Co najmniej dwie ekipy polityków, środowisk intelektualnych, elit, ekspertów, think tanków, etc. są dla dominujących po 1989 roku środowisk władzy nie do przyjęcia. I do tego potrzebna jest tak nazwana sejmowa komisja, po to media traktują pisowską opozycję, jakby nadal rządziła. Bo rzecz nie w tym, by byli opozycją, rzecz w tym, by pozostali nią „na zawsze”.

Twórcy propagandy z okresu kampanii wyborczej 2007 uwierzyli w stworzony przez siebie kaczyzm, czyli zagrożenia demokracji przez autorytarne, a nawet dyktatorskie rządy PiS. I mają zamiar zlikwidować to zagrożenie, likwidując PiS jako realnego konkurenta do władzy. Tak jak kiedyś udało się z AWS, tak teraz trzeba obezwładnić PiS. Demokracja jest wartością tylko wtedy, gdy legitymizuje nasze (!) środowisko, przestaje nią być, gdy demos wybiera nie tak, jak powinien. To nie jest sytuacja całkowicie egzotyczna, każda polityczna elita, zwana czasami oligarchią, dąży do utrzymania się przy władzy. Politolodzy opisywali i opisują to zjawisko na różne sposoby. Tyle tylko, że nie w Polsce i nie o Polsce.

Przyznam, że do dzisiaj nie rozumiem tego, co stało się z polską inteligencja w ostatnich dwu latach. Jej reakcje na lustrację i walkę z korupcją trudno racjonalnie wyjaśnić. Przecież zadecydowała źle pojęta solidarność środowiskowa, a nie realne interesy całej inteligencji. Skuteczna walka z korupcją i lustracją jest potrzebna przede wszystkim temu środowisku, bo otwiera merytokratyczne kanały awansu i demokratyzuje proces wymiany elit. A mimo to środowiska inteligenckie zachowały się masowo wbrew swoim żywotnym interesom. Dlaczego?

Mam wrażenie, że czas postawić kontrowersyjną hipotezę. Okazało się, że resentymenty PRL są najbardziej żywotne w świadomości polskich elit, a nie ludu. To one były najdłużej kształcone i to one mają monopol na kształcenie swoich następców. PRL był w swoich strukturach myślenia systemem, który za naturalne uważał istnienie jednej partii władzy (pozostałe pełniły role dekoracyjną i tylko pozorowały koalicje). PRL to także świat, w którym elity są po to, by wychowywać zacofany demos i uczyć go słusznego, „naukowego światopoglądu”.

Tak ustrukturalizował się w inteligenckiej świadomości mentalny schemat – tylko jedna siła polityczna ma rację, a najlepszym sposobem tworzenia rządu jest odwołanie się do fachowców, nie polityków. Amerykanie, i nie tylko oni, tzw. rząd fachowców uważają (słusznie) za zagrożenie dla demokracji. Polityka jest domeną polityków, demokracja dobrze funkcjonuje wtedy, gdy istnieje programowa i formacyjna alternatywa oraz ekipa polityczna, która stoi za tą alternatywą. PRL wykształcił specyficzny sposób myślenia – elity są odpowiedzialne za proces modernizacji i przebudowy „złej” mentalności demosu, a nie za jego zamożność, dobrobyt i bezpieczeństwo. Kto myśli inaczej, jest populistą. Warto przypomnieć ton debaty publicznej w latach 2005 – 2007. Tak zdecydowany brak akceptacji dla wyniku demokratycznych wyborów 2005 roku i nieskrywana pogarda wobec ludzi, którzy wybrali PiS i Lecha Kaczyńskiego, były czymś niesłychanym. Doświadczenie wielu wyborców PiS z arogancja, butą, lekceważeniem, czasami zwykłym chamstwem – to prawda, że w białych rękawiczkach, ale niewiele to zmienia – zwolenników LiD i PO było mimo wszystko czymś nowym. Mam wrażenie, że ci, którzy dzielili Polaków na bydło i niebydło, na elitę i watahę, którą trzeba dorżnąć, na demokratów zachodnich i pisneyland schowany w cieniu wielkiego brata, naprawdę nie dostrzegali, że niewiele ich różni od tych, którzy swojego czasu tropili w polskim społeczeństwie zaplutych karłów reakcji czy antysocjalistycznych warchołów. Pogarda ta sama, chociaż wolność i demokracja zdają się oddzielać te dwa światy od siebie na wielką odległość.

Czy hipoteza o resentymentach rodem z PRL prowadzących część środowisk polskiej inteligencji w stronę jednej „partii władzy” (nieważne, czy nazywa się aktualnie LiD, SLD, UW, UD, KLD czy PO, byle nie AWS i PiS) może być prawdziwa? (PSL to sprawa nieco inna, „chłopska”). Oznaczałoby to odrzucenie demokracji, czyli sytuacji, gdy losy władzy naprawdę zależą od decyzji zwykłego, polskiego, źle uformowanego „ludu”.

Demokracja jest, jak powszechnie wiadomo, najgorszym z systemów, poza wszystkimi innymi, które dotychczas wymyślono. Przyjęło się uważać, że największą zaletą demokracji jest procedura wyboru sprawujących władzę raz na jakiś, ściśle określony prawem czas. Mam wrażenie, że znacznie ważniejszym sprawdzianem kondycji demokracji jest pewność, że raz na jakiś, przewidziany prawem czas sprawujący władzę z całą pewnością ją stracą. Co więcej, demokracja funkcjonuje dobrze, jeśli wymiana elit rządzących jest realna i efektywna. Okazuje się, że liczne elity Polski myślą inaczej. Jedna partia władzy i fasadowe partie populistyczne bez realnych szans na wygranie wyborów – oto model dlań doskonały.

Przesadzam? Chciałabym nie mieć racji. Ale proszę sprawdzić, co nazywa się społeczeństwem obywatelskim, a co roszczeniowym niszczeniem rynku i konkurencji. Korporacje lekarzy, prawników, naukowców to prawdziwe społeczeństwo obywatelskie. A związki zawodowe, w których głos kadry zarządzającej liczy się tak samo jak zwykłego pracownika? To oczywiście zagrożenie dla rynku, przedsiębiorczości i modernizacji Polski. Taki przegląd słusznych i niesłusznych poglądów można by rozwijać, pokazując, że słuszne są te, które służą wąskim elitom, a niesłuszne te, które poprawiają los demosu.

Przyznam, że z uwagą obserwuję rozwój wypadków. Czy młode pokolenie przyuczane do oportunizmu i konformizmu zorientuje się, że to jest droga donikąd? Czy wyemigruje, czy po prostu zbuduje w Polsce demokrację z realnymi alternatywnymi formacjami i partiami politycznymi? Coraz częściej myślę, że nie doczekam odpowiedzi na to pytanie.

Autorka jest socjologiem i etnografem, członkiem Kolegium IPN, pracuje w Polskiej Akademii Nauk

Nie minęło jeszcze 100 dni nowej władzy, a większość trudnych problemów Polski została – zdaniem mediów – rozwiązana. W polityce zagranicznej same sukcesy: traktat lizboński podpisany, Rosja otwiera swój rynek na mięso z kilku polskich przetwórni i na mleko z kilku mleczarni, a kanclerz Angela Merkel uśmiechała się do Donalda Tuska tak serdecznie, że nie zauważył, iż sukces mięsny trzeba liczyć podwójnie. Interwencja kanclerz Niemiec u prezydenta Rosji w sprawie mięsa okazała się jedynym przyjaznym gestem wobec polskiego gościa. Nikt w mediach nie pyta, dlaczego ta interwencja była możliwa dopiero teraz, podobnie jak nikt nie odpowiada na pytanie, dlaczego rosyjska blokada „mięsna” trwała dokładnie tak długo, jak rządy PiS w Polsce. Byłoby, mimo wszystko, wstyd, gdyby dobre relacje Polski z Rosją i Niemcami zależały głównie od „słusznego” zdaniem naszych sąsiadów wyboru Polaków.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości