Po upadku reżimu Honeckera byli obywatele NRD, aby uzyskać pracę (np. wykładowcy akademickiego), z urzędu musieli zostać zlustrowani. Nigdy jednak nie doszło do lustracji zachodnioniemieckich członków Bundestagu, choć bywali oni nieporównanie bardziej szkodliwi niż wielu agentów Stasi donoszących na kolegów z pracy w świecie enerdowskiej szarzyzny.
Choć zlecenie dla instytutu Gaucka formalnie nie jest lustracją, lecz kwerendą archiwalną, na jaw mogą wyjść różne grzeszki polityków RFN. Trzeba było na to czekać 20 lat. Aż tyle czasu "koalicja wstydu" skutecznie wymuszała milczenie w tej sprawie. Żadna z liczących się partii nie chciała się kompromitować przypadkami współpracy ze Stasi swoich zasłużonych polityków.
W końcu zwyciężyła chęć wiedzy o tym, jak było naprawdę. Niemieccy politycy wierzą, że można ustalić, czy ktoś współpracował z tajnymi służbami NRD czy nie. Nie padają – tak rozpowszechnione w Polsce – argumenty, że nie warto dawać wiary "ubeckim" teczkom albo że "prawdy nie poznamy nigdy". Przeciwnie, autorzy niemieckiej ustawy uważają, że lustracja jest naturalnym elementem ładu prawnego w państwie demokratycznym. I wreszcie – że niemieccy wyborcy mają prawo wiedzieć, czy ich posłowie (byli i obecni) nie nadużyli ich zaufania, kolaborując z enerdowską bezpieką.
Bo chodzi o jawność życia publicznego i o zwykłą, historyczną prawdę, kto był kim.
W Polsce taki sposób stawiania sprawy często wciąż jest uważany za absurd. To zwolennicy lustracji są atakowani i muszą się bronić, a nie byli agenci. I – rzecz najświeższa – już niedługo nigdy do końca niezlustrowane środowisko akademickie będzie wybierać nowe władze IPN.