Premier Donald Tusk po zajściach w Bydgoszczy zapowiedział twardą walkę ze stadionowymi chuliganami. Do tej pory nie zatrzymano jednak żadnego z uczestników zamieszek. Nie rozliczono też osób odpowiedzialnych za fatalną organizację spotkania, za decyzję o rozegraniu go na stadionie, który się do tego nie nadawał, ani za brak reakcji ochrony czy powolną interwencję policji. Zamiast tego wojewodowie mazowiecki i wielkopolski zamknęli stadiony Lecha Poznań i Legii Warszawa.

Zastosowano odpowiedzialność zbiorową i za czyny kilkuset osób ukarano kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy regularnie przychodzą na mecze Lecha i Legii, a z awanturą nie mieli nic wspólnego. Nikt nawet specjalnie nie próbował ukrywać, że zamknięcie stadionów to decyzja polityczna. Próby uzasadniania, że najnowocześniejsze w Polsce obiekty, na których budowę wydano ponad miliard złotych, są "niebezpieczne", muszą budzić zdziwienie. Jeśli tak jest, to dlaczego nikt ich wcześniej nie zamknął?

Nie wiadomo też, w jaki sposób miałoby się to przyczynić do wyeliminowania chuliganów. Jeśli ktoś zyskał na tej decyzji, to właśnie najradykalniejsze grupy kibiców. Dotąd pomału tracili na znaczeniu. Teraz decyzja o zamknięciu stadionów wywołała wśród ludzi chodzących na mecze olbrzymią złość. W tej atmosferze pojawiają się coraz radykalniejsze pomysły. Może się okazać, że chuliganów będzie przybywać, bo łatwiej im będzie pozyskać sympatię normalnych kibiców.

Decyzja władz najbardziej uderza w zwykłych fanów piłki, którzy mimo beznadziejnego poziomu polskiej ligi przychodzą na stadiony. Uderza też w kluby piłkarskie i ich właścicieli, którzy inwestują własne pieniądze, a którzy nie spotkali się dotąd z żadną pomocą ze strony rządu. Stają się za to ofiarami politycznej pokazówki.

Na wojnie z kibolami zyskać może jedynie sam premier Tusk, bo to temat nośny medialnie. Większość społeczeństwa nie chodzi na mecze i nie wie, że na stadionach Lecha czy Legii tak naprawdę jest bezpiecznie. A jeśli podczas planowanych protestów kibiców dojdzie do jakichś zamieszek, premier będzie mógł powiedzieć: "a nie mówiłem", i zdobyć kilka dodatkowych punktów proc. poparcia. No i zysk dodatkowy – pochłonięci "aferą stadionową" dziennikarze przestaną pytać o budżet i raport-widmo komisji Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej.