Debata Bronisława Komorowskiego z Andrzejem Dudą elektryzowała wyborców i media już od poprzedniej niedzieli, kiedy to urzędujący prezydent w końcu zgodził się na bezpośrednie starcie z kandydatem PiS. Wraz z biegiem kampanii oczekiwania rosły, zwłaszcza wobec Dudy. To on lepiej wypadał na wiecach w kilkuset miejscach w Polsce, on lepiej radził sobie w rozmowach z wyborcami i w końcu to on wygrał pierwszą turę wyborów i prowadził w sondażach.
O kampanii Komorowskiego przez miesiące trudno było powiedzieć coś pozytywnego. Pierwsze korzystne dla niego działania sztabu pojawiły się dopiero kilka dni temu. Wcześniej prezydent zaliczał seryjnie wpadki: był wygwizdywany podczas odwiedzin w większych i mniejszych miastach i nie potrafił sam odpowiedzieć na pytania przechodniów podczas spacerów po Warszawie. Filmiki z podpowiadającą mu właściwe reakcje suflerką robiły w internecie furorę.
Łatwo było więc przed debatą stwierdzić, że to pretendent do Pałacu Prezydenckiego był faworytem. Ale to paradoksalnie w lepszej sytuacji stawiało urzędującego prezydenta. I Komorowski z tej pozycji skorzystał. Przez trzy ostatnie dni - nie najlepiej dotąd działający - sztab przygotował go zaskakująco dobrze. Prezydent był pewny siebie, agresywny (momentami za bardzo), naturalny i rześki. Raziło co prawda częste wspomaganie się kartką, ale prowadził z Dudą wyrównaną batalię - Komorowski lepiej zaczął, Duda lepiej skończył. W środku lepiej wypadał raz jeden, raz drugi.
I to pierwszy zarzut do sztabu PiS. Otoczenie Dudy nie potrafiło skutecznie obniżyć oczekiwań. Opinia publiczna, a zwłaszcza zwolennicy kandydata PiS oczekiwali deklasacji prezydenta. Nie doczekali się. Duda był początkowo stremowany, później spokojny i stonowany. Zabrakło charyzmy, którą pokazywał na licznych wiecach w miastach w całej Polsce.
Więcej na debacie skorzystał więc Komorowski. Prezydent przełamał fatalne wrażenie z ostatnich tygodni i pokazał, że nie musi być tak nieporadny w walce "o swoje", jak oceniał to Donald Tusk.