Stany Zjednoczone zbierają dziś owoce polityki, jaką przed przeszło pół wieku zainicjowali Richard Nixon i Henry Kissinger. Początkowo chodziło o rozerwanie aliansu dwóch potęg komunistycznych, Chin i Związku Radzieckiego. Później, gdy ZSRR przestał istnieć, Ameryka coraz bardziej otwierała swój rynek dla Chińczyków w nadziei, że pójdą oni w ślady Korei Południowej czy Tajwanu i stopniowo zrzucą ciężar dyktatury. W 2001 r. Bill Clinton przyjął nawet ChRL do Światowej Organizacji Handlu (WTO), choć Pekin łamał reguły międzynarodowej współpracy gospodarczej.

Chiny co prawda nigdy nie stały się demokracją (pod rządami Xi Jinpinga idą wręcz w kierunku jeszcze większego zamordyzmu), a w pewnym momencie wydawało się, że zbudują większą gospodarkę od amerykańskiej. Jednak ich zależność od współpracy gospodarczej ze Stanami Zjednoczonymi stała się tak wielka, że Pekinu, mimo nacisków Moskwy, nie stać na otwartą konfrontację z Ameryką.

Czytaj więcej

Spotkanie w San Francisco. To Xi Jinping potrzebuje Joe Bidena

Na środowym szczycie w San Francisco tę dźwignię Joe Biden mógł wykorzystać do maksimum. Wiedział, że jeśli Amerykanie zaostrzą wojnę handlową z Państwem Środka, chińska gospodarka wejdzie w jeszcze głębszy kryzys, co zagrozi stabilności komunistycznej władzy. Ceną za amerykańską pomoc musi być jednak rezygnacja przez Pekin z inwazji, w przewidywalnej przyszłości, na Tajwan, bo biorąc po uwagę zaangażowanie USA w Ukrainie i Izraelu, taka inwazja byłaby dla Amerykanów szczególnie niebezpieczna. Biden chce też uzyskać od swojego partnera zobowiązanie, że wsparcie Chin dla Rosji nie pójdzie zbyt daleko.

Mimo postawienia takich warunków Xi będzie trzymał kciuki za zwycięstwo Bidena w wyborach w przyszłym roku. Jeśli na jego miejscu pojawiłby się nieprzewidywalny Donald Trump, Chińczykom współpracować z Ameryką byłoby jeszcze trudniej.