– Jestem przywódcą Francji. Nie pozwolę obrażać i poniżać mojego kraju – grzmiał Nicolas Sarkozy podczas unijnego szczytu, którego głównym tematem stała się masowa deportacja Romów z Francji.

Wzburzony prezydent, syn imigranta z Węgier, domagał się przeprosin od unijnej komisarz ds. obywatelstwa Viviane Reding za porównanie polityki imigracyjnej Paryża do reżimu Vichy. Podkreślił, że Francja będzie podejmowała suwerenne decyzje i nie zamierza pytać Brukseli o zgodę. Reding – jak mogło być inaczej – przeprosiła.

Nie tylko, by złagodzić atmosferę, ale także dlatego, że Sarkozy groził, tupiąc nogami, iż więcej nie przyjedzie do Brukseli. Przywoływało to na myśl kryzys pustego krzesła z 1965 roku, kiedy francuscy ministrowie zgodnie z wolą prezydenta Charles’a de Gaulle’a zaprzestali uczestnictwa w radzie Wspólnoty Europejskiej, paraliżując jej prace.

Teraz francuski sekretarz stanu ds. europejskich Pierre Lellouche odmówił KE prawa do pełnienia roli strażnika unijnych traktatów, które zobowiązują kraje członkowskie do przestrzegania zasad swobodnego przepływu osób. Przewodniczący KE wprawdzie usiłował przypomnieć Paryżowi, że sam te traktaty ratyfikował. Został jednak skutecznie zagłuszony przez prezydenta Francji. Gorzej, nastroszony jak kogut, Sarkozy próbował wciągnąć w spór Berlin, twierdząc, że kanclerz Angela Merkel zapewniła mu swoje poparcie i Niemcy również przystąpią do likwidacji obozowisk Romów.

Zostało to zdementowane przez rzecznika niemieckiego rządu. Można z tego wywnioskować, że Paryż znalazł się w ślepym zaułku i stracił poparcie nawet swych unijnych sojuszników. To prawda, ale nie na tym polega największy problem. Spór o Romów obnażył przede wszystkim słabość Brukseli, która nie jest w stanie zmusić kraju członkowskiego do przestrzegania unijnego prawa. Zamiast tego ugina się pod presją Francji, która nagle na nowo odkryła swą suwerenność. Nietrudno więc przewidzieć, jak sprawy potoczą się dalej. Paryż nie wycofa się ze swojej polityki, bo francuskie społeczeństwo ją popiera. A to daje Sarkozy’emu, który oprócz reformy emerytur, na razie niczego wielkiego nie dokonał, szansę na wygraną w wyborach w 2012 r. Romowie będą więc dalej ofiarami składanymi na ołtarzu populizmu, a Unia będzie się dalej oburzać. Powstaje pytanie, po co komu taka Unia, która nie jest w stanie obronić zasad, na których się opiera.