José Ángel Gurría, sekretarz generalny OECD, powiedział, że tak poważnego kryzysu ekonomicznego jeszcze nie przeżywaliśmy. A powiedział to w styczniu 2009 roku, kiedy w sumie nie było jeszcze tak źle. Miał rację?
Obawiam się, że tak. Myślę, że do tej pory nie zdajemy sobie sprawy z jego faktycznego rozmiaru. W sensie ekonomicznym nawet nie zaczęliśmy analizować ogromnej przepaści, która się pojawiła między wirtualną a realną wartością tego, co posiadamy, i która zaczyna obejmować coraz większe obszary. Okazuje się, że to, co uważaliśmy za cenne z materialnego punktu widzenia, zaczyna tracić swoją wartość: biznes, który prowadzimy, pensja, którą przynosimy do domu. To się nasila i jestem przekonany, że następne pokolenie odczuje to mocniej niż my. Każdy kryzys charakteryzuje się tym, że nikt nie wie, jak mu zaradzić. I ten, który właśnie nas dopadł, nie jest wyjątkiem.
Ekonomiści prześcigają się przecież w wynajdywaniu przyczyn obecnej sytuacji i w podsuwaniu najlepszych rozwiązań.
Przyczyny kryzysu są równie złożone jak sposoby na jego pokonanie. Jedno i drugie wymaga systemowych rozwiązań, a tego dotąd nikt nie przedstawił. Eksperci oferują jedynie doraźne rozwiązania, które na dłuższą metę nie zmienią sytuacji. Nie mamy do czynienia z chwilowym załamaniem rynku wymagającym paru drobnych korekt. Światowa ekonomia zapadła na chroniczną chorobę. Nikt nie wie, jak ją leczyć.
Czyli to koniec dobrych czasów? Rynki na świecie się kurczą – nawet w regionach, o których do niedawna mówiło się, że nieźle sobie poradziły z pierwszą falą kryzysu, jak Chiny. Czy zawsze już będziemy musieli liczyć każdy grosz?