W debacie na temat edukacji wyższej pora skończyć z hipokryzją, że ogólnie jest nieźle, a będzie jeszcze lepiej, ewentualnie wystarczą drobne korekty, żeby Polska stała się potentatem innowacyjności i kreatywnego myślenia. Niestety, cały system jest skonstruowany tak, żeby promować przeciętniactwo i nie wystarczy zorganizowanie kilku konferencji ani nawet otwieranie kierunków we współpracy z biznesem, żeby sytuacja uległa poprawie. Tu potrzeba rewolucji na miarę kopernikańskiej.
Przyjacielskie przysługi
Jest super. Jest super. Więc o co ci chodzi? Ci, którzy tak twierdzą, najprawdopodobniej mogą pochwalić się przynajmniej tytułem „dr hab." przed nazwiskiem. Młodsi pracownicy naukowi, o ile nie mają szczęścia posiadać szefa anioła, są nie tyle pracownikami, ile poddanymi swoich zwierzchników. Odrabiają pańszczyznę, prowadząc zajęcia często w żaden sposób niezwiązane z własną specjalizacją. Kiedy już mogą zająć się pracą naukową, często muszą oddawać plon swoich badań szefom, którzy go bezwzględnie wyzyskują do własnych prac, do tego przecież (i do wyręczania się w mniej przyjemnych obowiązkach) służą doktoranci. Dobrze, o ile promotor wspomni w przypisie oryginalne źródło. O takich drobnostkach jak robienie zakupów albo wyprowadzanie psa pod nieobecność właścicieli nie warto nawet wspominać. Przecież to tylko przyjacielskie przysługi oddane pani dziekan z dobrego serca.
System zachęt na uczelniach nie premiuje dobrych dydaktyków. Punkty dostaje się za napisane artykuły i książki, ew. udział w konferencjach. Opowiadanie bredni na wykładach, usypianie studentów monotonnym odczytywaniem przepisanych ze starych podręczników sentencji, wyręczanie się nimi na ćwiczeniach – gdzie ci prezentują fragmenty z Wikipedii – zamiast porządnego seminarium – to wszystko jest zarówno powszechne, jak i zupełnie bezkarne. Prawdziwi sadyści, którzy za punkt honoru stawiają sobie oblanie połowy roku, „bo mogą", stają się legendami wydziałów (chyba celują w tym prawnicy i lekarze), a kolejne roczniki studentów katują aż do śmierci. Swojej albo ich.
Uczelniany feudalizm otacza zmowa milczenia, ponieważ zarówno studenci, jak i młodsi pracownicy naukowi mają za dużo do stracenia
I czego się tu czepiać, skoro nikt się nie skarży? Faktycznie zmowa milczenia otacza ten uczelniany feudalizm, ponieważ zarówno studenci, jak i młodsi pracownicy naukowi mają za dużo do stracenia. Otwarta krytyka czy, nie daj Boże, skarżenie się gdzieś wyżej są uznawane za poważne wykroczenia i przykładnie karane. Solidarność korporacyjna na uczelniach wyższych ma się świetnie. Podpadniesz na jednej katedrze, możesz mieć pewność, że na innych będą o tym pamiętać. W tej sytuacji na uczelniach zostają tylko najwięksi pasjonaci albo najgorsze niedorajdy.