„This is my breakfest!" – ucięła protest sąsiadów zastygłych z dzikim wytrzeszczem oczu. Doniosła, najwyraźniej obowiązująca cały świat waga śniadania obywatelki brytyjskiej w jej pojęciu dostatecznie tłumaczyła sprawę. Gdy wezwano na ratunek stewardessę, ta uśmiechnęła się profesjonalnie, a po chwili zaczęła rozpylać aerozol o zapachu kwiatu pomarańczy. Niezłomne prawo Angielki do śniadania w niemieckim samolocie także dla niej tłumaczyło się samo przez się bez problemu.
A już wcześniej sprawa kapeluszy i płaszczy Rokitów mało mnie śmieszyła. Jeżeli w konflikt z pruską obcesowością i kulturą niemieckich służb mundurowych wszedł zwolennik manier tak wyszukanych jak krakowski poseł, to ja niezbyt wierzę także w niemiecką wersję zajścia z Protasiewiczem na lotnisku we Frankfurcie.
Przygoda Protasiewicza to wprawdzie ożywczy prysznic dla rzeczników euromiłości, lecz jeśli Protasiewicz powinien polec, to na pewno nie z racji tej idiotycznej historii. Nie sądzę także, by Polak przy zdrowych zmysłach mógł cieszyć się z uziemienia polskiego europosła, kimkolwiek by on nie był. By chciał wzywania go na dywanik, zamiast wzięcia go w obronę przez Van Rompuya.
Już widzę na miejscu Protasiewicza Rosjanina, nawet takiego bez immunitetu. Na żołnierskie, słowiańskie słowo niemieckie kamerki skryłyby się grzecznie w plecaczkach. Tymczasem, upartyjnieni Polacy, i ci mądrzejsi, i ci głupsi, z uciechą rozgrywają się sami na podrzucony temat. Bo też czegóż nie pomyślą sobie „niemieccy czytelnicy Bilda"!
A przecież w obecnym, nienormalnym czyli polskim, stanie rzeczy, nasze euroumizgi i tak nie mają szans. Jeżeli niemiecka gazeta napisze: - „Protasiewicz wziął walizkę" - to Niemiec wie świetnie, co ma myśleć. Jeżeli Polak walizkę, to nie swoją. Nie „wziął", tylko ukradł.