Czy zastanawiało Was kiedyś, drodzy czytelnicy, dlaczego niektórzy przywódcy świata Zachodniego tak łaskawie i wyrozumiale wypowiadają się o ostatnich poczynaniach Władimira Putina na Ukrainie? Skąd te Mistrale, skąd zaproszenia do Normandii? Zapewne tak jak ja - i wielu nieuświadomionych komentatorów -  podejrzewaliście, że chodzi o pragmatyzm, o prymat doraźnego interesu nad europejską solidarnością, lub zależność od rosyjskich surowców. Takie rozważania zostawmy jednak amatorom. Okazuje się bowiem, że jest zupełnie inne, genialnie proste wytłumaczenie.

To po prostu element zasłony dymnej, przesłaniającej prawdziwe zamiary Europy i NATO. A zamiarem tym jest... porwanie rosyjskiego prezydenta.

Na szczęście, niecne zamiary krwiożerczego Sojuszu przejrzał wybitny politolog z MGiMO i były poseł Jedinej Rassiji Siergiej Markow. Swoim odkryciem podzielił się na Facebooku (dlaczego nie na "odzyskanym" portalu V Kontakte?).

Władimir Putin wybiera się na obchody 70. rocznicy lądowania Aliantów we Francji. Myślę jednak, że nie powinien tam jechać, bo biorąc pod uwagę zuchwałość działań NATO na Ukrainie, istnieje zagrożenie siłowego porwania prezydenta Rosji. Na prawo międzynarodowe oni już dawno machnęli ręką. (...) Gorące głowy w Waszyngtonie wierzą, że w razie porwania Putina, w Moskwie może dojść do zamachu stanu, a kontrolę przejmą nowe władze w pełni posłuszne Waszyngtonowi.

A niech to.