Urodzony w 1978 r. na przedmieściach Brukseli w marokańskiej rodzinie Nordine Amrani szybko został sierotą. Od młodości miał kłopoty z prawem, stając przed sądami dla nieletnich, a potem sądami powszechnymi. Przyczyny: zażywanie narkotyków  i handel nimi, kradzież, nielegalne posiadanie broni, a w 2003 r. – gwałt. Za kratami spędził pięć i pół roku. Jego pasją była broń. W 2007  roku policjanci przeprowadzili przeszukanie w jego domu. Znaleźli tam około dziesięciu sztuk broni palnej – obok kałasznikowów także karabiny dla strzelców wyborowych i wyrzutnię niekierowanych rakiet przeciwpancernych LAW. Do tego 9500 części do broni i... 2800 krzaków konopi indyjskich. W efekcie w 2009 roku sąd skazał go na cztery lata więzienia. Ale już w październiku 2010 roku został warunkowo zwolniony – pisał belgijski „Le Soir".

Wydawało się, że Amrani wypełnia wszystkie wymogi stawiane przez prawo. Kontaktował się z urzędnikami sądowymi, znalazł dom i narzeczoną, zarejestrował się jako bezrobotny, a ostatnio zapisał się na kurs przygotowujący do zawodu mechanika. – Był cichym, spokojnym człowiekiem – mówi jego prawnik Abdelhadi Amrani (mimo takiego samego nazwiska niespokrewniona z nim).

Policja wezwała go na przesłuchanie na wtorek na 13.30, ale się nie pojawił – pojechał natomiast na plac Saint-Lambert i tam rozpoczął strzelaninę. Zabił cztery osoby i ranił 125. Jak się wczoraj okazało, wcześniej zamordował także 45-letnią sprzątaczkę. Poprosił, by przyszła do jego domu pod pretekstem, że ma zamiar zaoferować jej pracę. A potem przekazał pieniądze ze swego rachunku bankowego na konto narzeczonej z adnotacją „Kocham cię, moja najdroższa. Powodzenia".

Prawniczka wyklucza, że działał z powodów ideologicznych czy religijnych. – Nie mówił ani słowa po arabsku i nie był muzułmaninem. Czuł się Belgiem – podkreśla.