Zdzierał maski z systemów politycznych i społecznych. Krytykował nazizm, marksizm i ich wszelkiego rodzaju współczesne popłuczyny. Śmiał twierdzić, że te ideologie całkowicie nie umarły, ale przybierają nowe, równie groźne dla człowieka oblicza. Nie bał się wskazywać na pułapki oraz irracjonalizm ateizmu i agnostycymu, na grozę antyteizmu. To wystarczy na wyrok śmierci cywilnej i dożywotni ostracyzm. Jeden z efektów był taki, że połowa Bundestagu wyszła ostentacyjnie na czas jego przemowy, w sercu jego własnej ojczyzny. Wystarczy, prawda?
Wskazuje ksiądz, że przełomem, jeśli chodzi o wyczulenie na marksizm i jego nowe wcielenia, był rok 1968?
Nazizm znał z racji swojego pochodzenia. Rodzice wiedzieli, jakim diabelstwem jest Hitler i cała jego szatańska sprawa, i zadbali, aby rozumiały to ich dzieci. W latach 50 i 60. XX wieku na bazie źle rozpoznanej klęski faszyzmu zaczęła się odradzać lewicowość. Kulminacja nastąpiła pod koniec lat. 60. Po części, niejako po drodze, ofiarą tego procesu był też sobór (dziejący się przecież na tym świecie i w apogeum tych historyczno-politycznych przemian) w niektórych jego wymiarach. Ratzinger z różnych przyczyn kilka razy zmieniał uniwersytety niemieckie, a właśnie w 1968 roku znalazł się w Tybindze, czyli w oku cyklonu lewicowej rewolucji w jej wersji niemieckiej.
Jak to na niego wpłynęło?
Jako 41-letni profesor ujrzał i przejrzał. Zobaczył, że podobnie jak w nazizmie, tak i w marksizmie przyczyną zła jest walka z Bogiem. Wszystko, co dzieje się potem, to skutki. Gdziekolwiek brak jest prymatu Boga, zawsze obróci się przeciwko człowiekowi. Widać to dobrze w wydanym w 1969 roku „Wprowadzeniu w chrześcijaństwo", chyba najwybitniejszym dziele, jeśli chodzi o teologię po ostatnim soborze. To wszystko doprowadziło do tego, że będąc jako papież w Birkenau, jasno stwierdził, że w ostatecznym rozrachunku za antysemityzm odpowiada antyteizm.
Ratzinger wiele razy pokazywał, że marksizm stał się z biegiem lat na Zachodzie czymś w rodzaju religii intelektualistów?
Z całą mocą powtarzał, że rok 1989 i wszystkie aksamitne rewolucje tamtego przełomu przyniosły nadzieję, ale nie okazały się pełnym zwycięstwem nad totalitarnymi ideologiami. Wskazywał, że już przed 1989 rokiem marksizm i liberalny kapitalizm mimo różnic zgadzały się w tym, że odmawiały religii zarówno prawa, jak i zdolności do kształtowania spraw publicznych i przyszłości ludzi. Dlatego – jego zdaniem – marksizm został pokonany w przestrzeni ekonomiczno-politycznej, ale nie został przezwyciężony w wymiarze ideowym, moralnym, obyczajowym. Liberalna Europa nie rozliczyła się z fascynacji komunizmem, także nie z jego najstraszliwszą formą – stalinizmem. Widzimy to także na polskim przykładzie, gdy przełomowi politycznemu nie towarzyszyło prawdziwe, duchowe przesilenie. Były okrągłe słowa, jak okrągły był tamten stół. Zabrakło pokuty i nawrócenia.
Teologiczna krytyka Okrągłego Stołu? Oczami wyobraźni już widzę te pełne wzburzenia komentarze.
W szerszym kontekście zmian oczekiwanych w naszej części Europy zastanawiające jest, jak łatwo całe środowiska przechodziły od dogmatycznego marksizmu w ponowoczesny relatywizm i nihilizm. Warto tymczasem przypomnieć przestrogę Jezusa z Ewangelii wg św. Mateusza, że w miejsce jednego wypędzonego nieczystego ducha wraca siedem gorszych, „gdy znajdą dom wymieciony i pusty". Kto rezygnuje z nazizmu i marksizmu, ten jeszcze nie znalazł nowego fundamentu życia. Jeśli po straszliwych ideologiach pozostanie bezbożna pustka, mogą nastać ideologie straszliwsze – „siedmiu innych duchów złośliwszych niż on sam". Wchodzą, mieszkają i jest gorzej, niż było. Ale tak być nie musi. Po wygnaniu ducha nieczystego można przecież do domu zaprosić samego Boga, bo On jest, i jest Bogiem z nami.
W ostatnich dwóch latach pontyfikatu niemiecki papież mocno krytykował gender. Do Polski ta dyskusja dotarła mocno spóźniona. Dlaczego tak wcześnie i zdecydowanie ostrzegał przed tą ideologią?
Odpowiedzią jest fenomenalna mariologia Benedykta XVI. Praktycznie całej tej mariologii używa jako wehikułu do promowania kobiecości. Stawia tezę, że Kościół bez pierwiastka maryjnego stanie się instytucjonalną atrapą. Właśnie maryjność i kobiecość, dziewicza i macierzyńska, żywa i sensualna, sprawiają, że Kościół jest domem, a nie tylko urzędem. Gender jako herezja antropologiczna uderza w człowieka, przy czym największymi jej ofiarami są właśnie kobiety. Ta krytyka gender dobrze pokazuje prorockość Josepha Ratzingera.
W czym jeszcze dostrzega ksiądz ten profetyzm?
On się ujawnił już dawno przy kilku problemach, z którymi borykamy się dzisiaj. Pamiętam szok, którego doznałem jesienią 1988 roku, będąc doktorantem KUL. W Polsce trwały strajki. W Lublinie niesamowite nastroje. Czuć było podskórnie, że komuna rzeczywiście może upaść. Tytuł doktora honoris causa na KUL odbiera prefekt Kongregacji Nauki Wiary. Mamy nadzieję, że Ratzinger poprowadzi nas na barykady. Tymczasem on wygłasza półgodzinny wykład, w całości poświęcony... in vitro. Podkreślam, 27 lat temu! Cytując Goethego, wskazywał na tragedię, do której doprowadzi oderwanie seksualności od płodności.
Zakończył dramatycznym pytaniem: „Czy słyszycie już brzęk tłuczonego szkła?". Wówczas nie słyszałem. Że pęka komuna – tak, słyszałem te trzaski. Ale probówki z ludzkimi zarodkami? Dzisiaj, zwłaszcza po przyjęciu przez Sejm ustawy o in vitro, mocno dzwoni mi w uszach ów „brzęk tłuczonego szkła". Ratzinger widział 30–40 lat do przodu. Jestem przekonany, że dopiero najbliższa historia jeszcze dobitniej pokaże nam, jak wielkim był i jest prorokiem.
Za niemieckim papieżem pisze ksiądz o współczesnym ateizmie, który coraz częściej przybiera politeistyczny charakter, symbolicznie stwierdzając, że tęcz na europejskich placach Zbawiciela przybywa.
Wciska nam się kit, że krytyka religii i Kościoła idzie w stronę racjonalizmu. Początek tej drogi jest w oświeceniu pod patronatem takich postaci jak Robespierre i Marat, którzy w imię braterstwa, solidarności i rozumu niechętnie, ale jednak, pracowali nieco gilotynką. Podobnie jak Polaków próbowano uczyć racjonalizmu sowieckimi kolbami. To jedno. A drugie, bardzo dzisiejsze, pozornie zaskakujące: z jednej strony idzie postęp techniczny, coraz to nowe wynalazki, a z drugiej, cichutko, na boku, powstaje kilkadziesiąt nowych kanałów telewizyjnych z wróżkami i horoskopami. Potężnie rozwijający się biznes. „Kaj my som?" – pytamy na Śląsku, przecież tak źle w tej dziedzinie jeszcze nie było nawet za króla Ćwieczka! Do tego jeszcze jakaś joga, najwięksi dyrektorzy, menedżerowie, wydawałoby się – najbardziej racjonalni z racjonalnych, jeżdżą na jakieś terapie z ustawień rodzinnych metodą Berta Hellingera i inne szkolenia z pozytywnego myślenia. To jest ta kraina rozumu? To jest kult bałwanów, jakiego nie znał Stary Testament. To Baal i Asztarte w nowocześniejszym wydaniu, wręcz z najordynarniejszym nawrotem do prostytucji sakralnej, amuletów, swarożyców i złotego cielca.
Co po lekturze Benedykta XVI wydaje się księdzu największym wyzwaniem dla Kościoła w Polsce?
Moim zdaniem jest nim trudna, ale ważna i decydująca synteza. Mianowicie: z jednej strony nie dać się za żadną cenę demonom nowoczesności (powtarzam: nie nowoczesności jako takiej, bo ona jest moralnie i duchowo neutralna, ale demonicznej nowoczesności, która ogłasza siebie bożkiem detronizującym Boga), zwłaszcza cenę w konkretnej kwocie i walucie, zepchnąć z tradycyjnego kursu, który jest bardzo mocno atakowany.
Po prostu: zachować kościelność wiary katolickiej i obronić prymat Boga przed człowiekiem i przed wszystkim innym. Ta linia musi jednak biec równoległe z nieustanną zdolnością nawracania się. Trzymając pierwszą linię, mocnej wierności, łatwo stać się twardym i zawziętym, niedostrzegającym własnego grzechu i własnej konieczności nawrócenia. Granica między złem i dobrem przebiega bowiem przez nasze serca, przez moje serce – a nie między ludźmi. Nieustannie oddzielać ziarno od plew. Prowadzi nas w tym Słowo Boże i kształtowane pod jego wpływem sumienie.
Benedykt mówił o relatywizmie moralnym jako o największym zagrożeniu. Z czego musimy się jeszcze nawracać w naszym polskim życiu kościelnym?
(Chwila ciszy) Sporo duchowego i moralnego porządku trzeba zrobić wśród nas, księży. Za Jezusem wzywamy do nawrócenia, ale to wezwanie jest skierowane także do nas. Słuchajmy słów nieżyczliwych nam, bo czasami w nich są ziarna prawdy. W swoim bezpośrednim otoczeniu tego nie dostrzegam, ale nie oszukujmy się: jest problem z naturalnym, ubogim stylem życia. Trzeba żyć tak jak owce. Kłania się tutaj papież Franciszek i trzeba go słuchać. Za tym idzie potrzeba większego docenienia świeckich i budowania autentycznej, wymagającej, ale jednocześnie serdecznej wspólnoty. Wsłuchujmy się też w to, co nasi krytycy przemilczają. Bo oni nas nie będą zachęcali do odwagi, bezkompromisowości i zaangażowania politycznego (uwaga: polityka jako dobro wspólne, a nie walka o władzę!).
Wydaje mi się, że brakuje nam odwagi w nazywaniu rzeczy po imieniu. Widzę swoich kolegów, którzy się mocno zastanawiają, czy na ambonie użyć słowa homoseksualista albo ateista. Przecież jak będzie mówił o potrzebie wyrzucania śmieci, płaceniu podatków, sprzątaniu po psie czy niepaleniu w piecu plastykowymi butelkami, to nikt go nie będzie krytykował. Ale niech tylko spróbuje powiedzieć, że katolik powinien dawać publiczne świadectwo swojej wiary (np. nie zmieniając sakramentalnej żony na młodszą, bo jest to decyzja o odcięciu siebie i partnerki od sakramentów, albo w parlamencie, podczas głosowania nad in vitro) – może się znaleźć w poniedziałkowej „Wyborczej" wśród napiętnowanych.
Mówi ksiądz o słuchaniu papieża Franciszka. Jednocześnie w trzeciej części trylogii jasno ksiądz stwierdza, że jego metafora Kościoła jako szpitala polowego jest niewystarczająca?
To metafora bardzo piękna, ale niepełna. Jest obrazowa, przejmująca i po części prawdziwa. Opatrywanie bieżących, najbardziej palących ran jest konieczne. Jednak sprowadzenie funkcji Kościoła tylko do szpitala polowego to za mało. Kościół musi być też potężną stacją epidemiologiczną i superkliniką, która diagnozuje na wiele lat do przodu i daje ludziom szczepionki, a jednocześnie potrafi i nie boi się przeprowadzać skomplikowanych operacji. Nie wątpię, że taki obraz Kościoła już się wyłania, a jeszcze w pełni się wyłoni z nauczania Franciszka.
Jakie szczepionki proponuje Joseph Ratzinger?
Mówi wprost: zwycięstwo z nihilistyczną i ateistyczną kulturą można odnieść tylko przez coś więcej, przez modlitwę, ofiarę, zgodę na współcierpienie z Chrystusem i świętość. Przy czym bardzo jasno podkreśla, że „świętość nie polega na biciu rekordów w osiąganiu cnoty, lecz na kochaniu wraz z Jezusem". Jeśli chodzi o modlitwę i egzystencjalną głębię, widać, że jest on spadkobiercą tego, co u nas niezbyt znane, a jednocześnie najlepsze w niemieckiej religijności i teologii. Jest niesłychanie twórczy, myśl jest świeża, nigdy nie jest konformistyczna – ani według tego, co „konserwatywne", ani wobec tego, co „postępowe". On nie jest niczyim zakładnikiem – poza Bogiem. Zdaje się, że Benedykt XVI jest tu kontynuatorem wielkiej duchowej drogi mistyków nadreńskich.
W czym widać tę kontynuację?
W jego pismach bardzo często jest mowa o zażyłości z Bogiem. W „Światłości świata" mówi Peterowi Seewaldowi, że w sumie za dużo się nie modli, że chciałby więcej, ale jest z Panem w dość zażyłych relacjach. Według Ratzingera modlitwa to pewien rodzaj przyzwyczajenia do Boga, pozwalającego nabrać zwyczajów Boga... Świetne, prawda?
Ks. Jerzy Szymik jest profesorem teologii, poetą. Przez kilkanaście lat był związany z KUL, obecnie wykłada na Uniwersytecie Śląskim. Autor przeszło 50 książek, od 1991 roku jest stałym współpracownikiem „Gościa Niedzielnego"