Mam nadzieję, że olśnienie, którego ostatnio doznałem, pozwoli wygasić spór o to, czy w ostatnim Marszu Niepodległości szli sami nacjonaliści, naziści, ksenofobi etc., czy też wspaniali ludzie (w tym wywołujące rozczulenie dziatki), ogarnięci wyłącznie myślą o odzyskaniu niepodległości i korzystaniu z jej owoców. Otóż, prawda jest taka, że był to pochód światłych obywateli (tylko przez przypadek rozświetlony źle kojarzącymi się pochodniami i racami), a owi – jak twierdzą nasi wrogowie z Brukseli – nacjonaliści, naziści i ksenofobi to w gruncie rzeczy poligloci, władający szlachetnymi klasycznymi językami (łacińskie „Deus Vult" i grecki „Holocaust") oraz językami nam współczesnymi (arabski „islam" i niemieckie „Heil"). Rozumie się przy tym samo przez się, że jednoczesna znajomość tylu języków (zwłaszcza klasycznych, zwanych też martwymi) każe przyjąć jako „oczywistą oczywistość", że ich użytkownicy stanowili „margines marginesu" patriotycznego pochodu z 11 listopada (przy okazji: zachwyca mnie wyszukana stylistyka tych wyrażeń, zwłaszcza zaś ich głębia intelektualna).