Większość uczelni traktuje doktorantów jak pracowników, ale nie oferuje im żadnego wynagrodzenia. Jak podał GUS, w 2012 r. 49 proc. doktorantów otrzymało stypendium doktoranckie. Jego minimalna kwota wynosi 1370 zł, co stanowi 60 proc. wynagrodzenia asystenta. Niezależnie od tego, czy doktorant stypendium pobiera czy nie, obowiązuje go niepisany zakaz pracy w innych miejscach. Wprowadzają go promotorzy.
Od reformy szkolnictwa wyższego z 2011 r. nawet doktoranci, którzy nie otrzymują żadnego stypendium, muszą prowadzić na uczelniach zajęcia dydaktyczne do 90 godzin rocznie.
– A do tego dochodzi czas poświęcony na badania naukowe, pracę doktorską i wszystko to, czego zażyczy sobie promotor – mówi Marcin Dokowicz z Krajowej Reprezentacji Doktorantów. – Problem dotyczy większości uczelni w kraju. Niejednokrotnie promotorzy wymagają nawet, by ich doktoranci pracowali więcej niż osiem godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Żąda się od nas tyle, ile od pracownika, ale nie mamy uprawnień ani pracowniczych, ani wielu studenckich. Nie odprowadza się za nas nawet składek do ZUS.
Uczelnie mają z pracy doktorantów wiele korzyści. Za prowadzone ćwiczenia nie płacą, a przy parametryzacji Komitetu Ewaluacji Jednostek Akademickich otrzymują punkty za publikacje ich autorstwa. Dzięki temu otrzymują od Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego lepszą kategorię i większe dotacje na działalność statutową.
Z powodu kłopotów finansowych wiele osób nie może ukończyć studiów doktoranckich. Sytuacja staje się dramatyczna, kiedy kończą 26 lat. Wówczas tracą prawo do renty rodzinnej i alimentów.