Ogłoszony przez PiS projekt tzw. ustawy kompetencyjnej rozszerza uprawnienia prezydenta RP w dziedzinie przyjmowania (zmiany) umów międzynarodowych określających pozycję Polski w Unii. Daje mu możliwość wcześniejszego wkraczania do tej procedury – coś w rodzaju weta.
Takie „poprawianie” zasad uregulowanych w ustawie zasadniczej może być konstytucyjnie wątpliwe, ale niekonstytucyjne być nie musi.
PiS (i prezydent), chce zapisać w ustawie kompetencyjnej, że zgodę na jakąkolwiek zmianę „zasad głosowania i przyjmowania decyzji” w instytucjach Unii przedstawiciel Polski w Radzie Europejskiej może wyrazić wyłącznie po uzyskaniu zgody prezydenta, Sejmu, Senatu i Rady Ministrów. Chodzi tu przede wszystkim o tzw. Joaninę, czyli mechanizm hamujący przy podejmowaniu decyzji w Unii. Polska musiała się zgodzić, że ów mechanizm może być zmieniony (jednomyślnie przez wszystkie państwa), ale bez procedury ratyfikacyjnej. Dlatego PiS i prezydent obawiają się, aby obecny bądź przyszły rząd nie odstąpił od tych gwarancji, nie oglądając się na zgodę innych władz Polski.
Przeciwnicy ustawy argumentują, że procedura przyjmowania traktatów jest już zapisana w konstytucji: zawiera je rząd, podpisuje premier, a po uzyskaniu zgody parlamentu lub w referendum – ratyfikuje prezydent. Pojawia się też zarzut, że specustawa narusza ów podział kompetencji.
Wydaje się, że kompromis w sprawie zasad głosowania w Unii, czyli ustawa kompetencyjna, nie burzy konstytucyjnego porządku. Tym bardziej że chodzi tu o uzyskanie zgody wszystkich najważniejszych organów państwa, a nie wydzieranie sobie kompetencji.