Zakon Maltański ma niezwykłe doświadczenie w niesieniu pomocy potrzebującym na świecie. Jak napływ Ukraińców, którego jesteśmy świadkami, porównać z falami uchodźców z Afryki, Bliskiego Wschodu?
Dziś nakłada się na siebie kilka tragedii naraz. Mówimy o ludziach, którzy pozostawiają wszystko za sobą i idą w nieznane. Ich kraj jest brutalnie pacyfikowany. Ale chodzi też przecież o matki i dzieci, które pozostawiają w Ukrainie synów i mężów powołanych do wojska. Nie wiedzą, co się z nimi stanie. Kiedy więc dzieliliśmy z nimi zupę w czasie naszego objazdu ukraińskich ośrodków i widziałem uśmiech na twarzach tych kobiet, gdy ich dzieci dostały jakąś zabawkę, zetknęły się z choć szczyptą humanizmu, pomyślałem sobie: co za odwaga! Ale to jest dopiero początek. Jak będzie dalej, nie wiadomo.
Dlaczego?
Gdy przez trzy miesiące przebijasz się przez Saharę, aby dotrzeć do brzegów Morza Śródziemnego i dalej je forsujesz, twój stan umysłu jest zupełnie inny, niż gdy wczoraj czy dwa dni temu wziąłeś co najbardziej potrzebne, psa i pojechałeś na polską granicę. Po prostu do tych kobiet jeszcze nie dotarła w pełni tragedia, którą przeżywają. Zachowują nadzieję, że to wszystko jest przejściowe, że za tydzień czy dwa wrócą. Dopiero za jakiś czas może okazać się, że chodzi o całe ich życie. O stracone pokolenie Ukrainek, których dopiero dzieci w pełni się zintegrują w Polsce czy Niemczech. Syryjczycy, uciekinierzy z Afryki Subsaharyjskiej w ogóle nie żywili takiej nadziei. Wiedzieli, że gdy dotrą do Europy, nigdy już nie wrócą do swojej ojczyzny. To jest zupełnie inne odczucie.
W latach 2015–2016 do europejskich brzegów dotarli głównie młodzi mężczyźni. Dziś to kobiety i dzieci. Jak to wpływa na szanse ich integracji?