Sytuacja w Erywaniu coraz bardziej przypomina Kijów sprzed czterech lat. Protestujący blokują budynki rządowe, stacje metra i główne ulice armeńskiej stolicy. Po dwóch dniach starć z policją kilkadziesiąt osób trafiło do szpitali. We wtorek lokalne media donosiły o dziesiątkach zatrzymanych.
Największe protesty odbywają się na placu Francji, znajdującego się zaledwie kilkaset metrów od parlamentu. Prowadzi do niego aleja imienia radzieckiego dowódcy wojskowego Iwana Bagramiana, ale na drodze do budynku Zgromadzenia Narodowego od kilku dni stoi kilka szeregów policji, która od protestujących odgrodziła się drutem kolczastym.
Wszystko przez byłego prezydenta Armenii Serża Sarkisjana, który we wtorek został wybrany przez parlament na stanowisko premiera. Rządził Armenią przez dziesięć lat, a jego druga (i ostatnia) kadencja upłynęła 9 kwietnia. Wtedy prezydentem został były ambasador w Wielkiej Brytanii Armen Sarkisjan (nie są z jednej rodziny).
Po raz pierwszy w historii kraju głowę państwa wybierano nie w powszechnych wyborach, lecz w parlamencie. Nowy prezydent będzie pełnił funkcję jedynie symboliczne, bez prawa weta. Najważniejszą osobą w kraju jest premier i to do niego już należą obowiązki zwierzchnika sił zbrojnych. Zmian w konstytucji dokonano w trakcie referendum jesienią 2015 roku, przeforsowanego przez byłego prezydenta. Wtedy Serż Sarkisjan zapewniał Ormian, że nie zamierza obejmować fotela premiera. Jak się okazało, będzie rządził kolejne lata.
– Zmiany w konstytucji były jednym wielkim oszustwem. Władze dokonały chytrych manipulacji. Ludzie myśleli, że referendum doprowadzi do wzmocnienia demokracji, a w konsekwencji Armenia poszła w kierunku dyktatury – mówi „Rzeczpospolitej" czołowy armeński politolog Stepan Grigorian. – Wcześniej zabetonowano scenę polityczną i wyeliminowano wszystkich przeciwników. W Armenii pojawili się więźniowie polityczni. W kraju kwitnie korupcja i oligarchia – dodaje.